MORZE JOŃSKIE

5 sierpnia
O godzinie 7.00 zgłaszamy przez radio VHF (kanał 11) zamiar przejścia Kanału Korynckiego. Otrzymujemy odpowiedź, że na razie transferu nie ma i będą informować. Trzeba pozostać na nasłuchu. Wypływamy z Koryntu i sami stoimy na „redzie” kanału. Dopływają kolejne łódki. Dostajemy informację, że transfer będzie za jakieś 45 minut.


Podpływa jakiś jacht i, widząc zielone światło (!), od razu wchodzi do kanału. Szybko każą mu się wycofać… Widać tutaj światło sobie – a pozwolenie wejścia sobie! Trzeba czekać na pozwolenie drogą radiową. Wreszcie takie pozwolenie jest. Wchodzimy do kanału zgodnie z ustaloną przez kontrolera ruchu kolejnością – od największej łodzi do najmniejszej. Na końcu ci z ewentualną awarią, wspomagani przez holownik. Transfer trwa ok. 1 godziny. Po wyjściu należy stanąć przy kei po prawej stronie i udać się z dokumentami łodzi i kasą lub kartą do biura. Łodzie obcej bandery do 9 m długości płacą 80 € + VAT. Wychodzi około stówki. Najdroższy kanał świata, cholera… Uwaga! Naszym poprzednikom w offisie sprawdzali dokument DEKPA.
Po kilku minutach wypływamy na Zatokę Sarońską. Upalnie…jakieś 37˚ w cieniu. Pozostajemy więc pod bimini, a to uniemożliwia postawienie grota. Trudno…zdrowie ważniejsze, nie ma się co śpieszyć, zwłaszcza że i tak płyniemy 2 – 2,5 węzła. Kierujemy się do miasteczka Korfos, zaglądając po drodze do malowniczych zatoczek. Wreszcie prawą burtą mijamy rafę przylądka Trelli i wchodzimy do zatoki, osłoniętej z trzech stron wysokimi wzgórzami. Znalazło się jedno miejsce przy pontonowym pomoście (brak opłat, jest woda i prąd). Inne pomosty przynależą do tawern. Niedaleko pięknie urządzony sklepik z cenami z księżyca (np. mała puszka piwa 1.30 €). Nieco dalej drugi sklep, już normalniejszy…Widzieliśmy też serwis naprawczy dla jachtów.
Wieczorem idziemy uczcić rozpoczęcie wędrówki po trzecim morzu – Morzu Egejskim.

4 sierpnia
       Rzeczywiście – kutry powracają z morza i zaczyna się ruch przy stolikach i wagach. Przed wypłynięciem zakupiliśmy kilka m2 siatki, jaką plantatorzy oliwek podkładają lub podwieszają pod drzewa oliwne w czasie zbiorów. Siatka ma kolor zielony, co jest jej walorem, i kosztuje całe 2,60€. Po co nam ona? Podejrzeliśmy na innych jachtach, że ludzie z takich siatek robią osłony boczne przy bimini, chroniące przed słońcem. Idą jeszcze większe upały, jest pomarańczowe ostrzeżenie, więc trzeba się zabezpieczyć.
      Dzisiejszy cel to Korynt, w starożytności miasto piękne i bogate, a jego ludzie szczęśliwi. Królem Koryntu był Syzyf, ukarany przez bogów Olimpu za kpienie sobie z ich woli i próbę oszukiwania. Kara polegała na wykonywaniu nieustającej, ciężkiej lecz zarazem bezsensownej pracy. Polski frazeologizm „syzyfowa praca” jest związany właśnie z tym mitem. Kilka kilometrów od nowego miasta znajdują się wykopaliska antycznego Koryntu, z ruinami dużo młodszymi od Delf, bo pochodzącymi dopiero z czasów rzymskich. Na górujących nad okolicą wzgórzach są ruiny twierdzy i ślady świątyni Afrodyty, której kapłanki zdobyły sobie miano „Cór Koryntu”.
To musi być gdzieś tutaj:

Rezygnujemy jednak z wycieczki ze względu na zabójczą temperaturę 37˚ w cieniu, choć wydawało mi się, że mój kept byłby skłonny…Czyżby przez te piękne kapłanki Afrodyty, które za niewielką opłatą nie szczędziły swych wdzięków pielgrzymom?
Krótko po południu zbliżamy się do końca Zatoki Korynckiej, gdzie leży współczesny Korynt. Z dala widzimy wejście do Kanału Korynckiego, który przejdziemy jutro.
W mieście stajemy przy wysokiej kei. Jachtów niewiele…Brak opłat i prądu – woda jest.
Dzisiejszy Korynt to miasto gwarne, z niekończącymi się budowami po trzęsieniach ziemi, jakie je nawiedzały. Posiada ładny deptak i piękną fontannę, poświęconą symbolowi miasta – Pegazowi.

Dlaczego Pegaz? Otóż Bellerofont, wnuk króla Syzyfa, dosiadł Pegaza i przy jego pomocy dokonał znacznych czynów.
    
   Zauważyliśmy brak wędki, przytwierdzonej do stelaża bimini. Złodziej był w Kiato czy w Koryncie? Sprawdzamy, jaka jest procedura przejścia Kanału Korynckiego.Wieczorem duży kielich wina na pożegnanie Morza Jońskiego! Jutro wkraczamy na Morze Egejskie.
Ciężka noc z komarami – to plugastwo siedzi chyba wśród głazowiska falochronu.

3 sierpnia
     Dzisiejszy cel – Kiato, po drugiej, południowo - wschodniej stronie Zatoki Korynckiej. Czeka nas długa droga, dlatego wychodzimy bardzo wcześnie, licząc się z tym, że nie będzie wiatru. Wolimy jednak to, niż wiatr w granicach szóstki, bo taki tu wieje popołudniami. Morze rozkołysane, choć gładkie. Wiatr wstaje jednak dość wcześnie, popycha łódkę do przodu ponad 5 węzłów, ale powoduje też wzdłużną huśtawkę. Temperatura 32˚C w południe, jeszcze wzrośnie…Wskaźnik UV wysoki, potem będzie bardzo wysoki. Trzeba siedzieć pod bimini.
     Wreszcie wpływamy do portu Kiato. Miejsc postojowych mnóstwo. Strona przy północnym, długim, wysokim falochronie całkowicie pusta. 
Kilka jachtów stoi między łódkami rybackimi w porcie wewnętrznym, mającym szerokie, wygodne nabrzeże przy drugim falochronie. Brak wody, prądu, opłat.

       
       Miasteczko o nowoczesnej zabudowie, spokojne. Ceny w nabrzeżnych tawernach niższe, bo i ruch tutaj zdecydowanie mniejszy. Tuż przy porcie widać stragany rynku – arbuz, mydło i powidło, baklawa, skarpety, długopis, szydło. Czego potrzebujesz, to tu kupisz. Głównie chińszczyzna. Podczas sjesty ryneczek zamiera, sprzedawcy śpią w fotelach lub wzdłuż swoich stoisk, aby po drzemce wznowić handel. Wzdłuż nabrzeża rybackiego, przy kutrach widzimy stoliki i lady – chyba rybacy sprzedają tu rano przywiezione z morza ryby.

2 sierpnia
      Z Galaxidi do starych Delf jest ok. 35 km. Trasa piękna, wijąca się serpentynami po zboczach Parnasu. (Niestety, żadna Muza nie wychyliła nosa ze swojej siedziby). Na miejscu zwiedzanie wykopalisk i muzeum archeologicznego. Cena 12 € od osoby (6 za wykopaliska i 6 za muzeum). Wróciliśmy pod wrażeniem tak bliskiego kontaktu ze starożytnością.
Wieczorem znów – jak codziennie tutaj - silniej wieje wiatr północny.

1 sierpnia
       W nocy kołysanie ustąpiło tylko na chwilę, za to od rana wieje dość mocno, mocniej niż mówiły prognozy. Pomiar wskazał na 5 - 6! Na razie odpuszczamy sobie wypłynięcie w morze, bo to wiatr nie dla nas. W porcie próbujemy jakoś przeżyć ten upał, choćby popijając po drugiej stronie portu doskonałą kawę mrożoną z lodami.

Zwiedzanie Wyroczni Delfickiej przesunęliśmy na kolejny dzień. Są dwie opcje: popłyniemy do miasteczka Itea w głębi zatoki i stamtąd pojedziemy busem do Delf (Dzięki, Piotrze, za dostarczenie rozkładu jazdy busów!) lub wynajmiemy samochód w Galaxidi. Zwyciężyła druga opcja, bo musimy przywieźć benzynę w baniakach ze stacji paliw znajdującej się za miasteczkiem – na keję przyjeżdża cysterna tylko z olejem napędowym. Na dodatek na kei pojawił się samochód z informacją o możliwości wynajmu. 
Umówiliśmy się na godzinę 9.00 i 40 € na cały dzień. 

31 lipca
    Dzisiejszy cel – wzdłuż północnego brzegu Zatoki Korynckiej do portu Galaxidi. Jest wcześnie, więc na razie nie ma wiatru. Po godzinie wstał dość silny, przeciwny naszym zamiarom. Ponieważ mamy do pokonania dość długą trasę, a po drodze nie ma żadnego bezpiecznego miejsca kotwiczenia na wypadek wzmocnienia siły wiatru, więc wspomagamy się silnikiem. Na morzu nie widać ani jednego żagla. Jachtów jest tu mało, właściwie tylko armatorskie. Czarterowe pływają utartymi szlakami.
Wygląd górzystych brzegów zdecydowanie się zmienia – zieloność Morza Jońskiego zostaje zastąpiona szarością i odcieniami brązu. Góry są wyższe, gdzieś tam widać już chyba pasmo Parnasu.

Podejście do Galaxidi należy zrobić między dwiema wysepkami – Apsifią i Ay Yeoryios. Za zakrętem w lewo wyłania się miasteczko i trzeba przyznać, że bardzo ładnie prezentuje się z wody.

W Galaxidi miejsca do cumowania jest sporo. Na kei woda i prąd, opłat nie ma. Dalej jest druga zatoczka miejska, gdzie jest dość płytko i stoją tylko łódki miejscowe.
Do zatoczki portowej wchodzi fala, łódką trochę buja, ale nie jest to w jakikolwiek sposób niebezpieczne.
      Żar z nieba, jak codziennie…Wieczorem jest w jachcie 32˚C, choć nasza łódka ma bardzo dobrze izolowaną kabinę. Ratuje nas bimini i zimny prysznic.
Jutro mamy nadzieję zobaczyć Delfy!
Jeszcze nie wiemy, jak najwygodniej to zrobić, ale chyba popłyniemy w głąb zatoki, do miejscowości Itèa, a stamtąd busem lub taxi do Delf. 

30 lipca
     Zostaliśmy w Trizonii drugi dzień. Podoba nam się tu i jest kilka rzeczy do zrobienia, przede wszystkim małe pranie. Wieczorem idziemy na spacer, na wino…

29 lipca
      Po wczorajszym wietrze powietrze jest przejrzyste. Morze gładkie. Dopiero teraz są warunki, aby zrobić zdjęcie oryginalnego wejścia do starego porciku w Navpaktos.

      Dzisiejszy cel – Trizonia, mała wyspa słabo widoczna z morza, gdyż zasłaniają ją wzgórza kontynentu. Jest tam niewykończona, duża marina, gdzie właśnie zamierzamy stanąć. Płyniemy na foku, wystarczy… Podziwiamy okolicę. Po stronie kontynentalnej wyłania się malutki porcik z falochronem, wiec zaglądamy do niego. Łódka mieczowa na pewno znalazłaby tu schronienie, bo dla kilowych jest za płytko. W oddali widać stado delfinów, jednak nie chciały przypłynąć bliżej nas.
Wreszcie wchodzimy do zadziwiającego portu. Są tu jachty porzucone, pozostawione na dożycie, niepływające od dawna, z zarośniętymi spodami. Jachty, których właściciele nie chcą lub nie mogą już pływać. 

Wiele na sprzedaż.

Wiele mieszkalnych. Przy jednym jest nawet ogródek – fasola, krzaczki pomidorów, ogórki…

W porcie jest woda, ale z dala od pomostów. Nie ma prądu.
Wokół zatoczki wiele tawern. Siedliśmy w jednej z nich – porcja suflaków była tak duża, że wystarczyła na dwie osoby. Jest nawet jeden malutki sklepik, ale ludzie za 1 euro płyną po zakupy wodną taksówką na kontynent, do większej miejscowości, bo w sklepiku ceny wysokie, zresztą niewiele w nim jest. Taksówki chodzą przez cały dzień co godzinę.
Na wysepce jest mały kościółek, w którym akurat odbywał się ślub, a potem w jednej z restauracji greckie wesele.
Wieczorem, poderwani dochodzącą muzyką, wychodzimy do „centrum”.
Wszystkie knajpki wypełnione! Przecież to sobota, czas zabawy i więcej gości w tawernach. Gra czteroosobowy zespół na centralnym placyku, przy tawernie „Calipso”. Siadamy, pijemy wino, coś jemy, a przede wszystkim uczestniczymy w zabawie. Ludzie tańczą greckie tańce, mężczyźni sami, kobiety same, mężczyzna z mężczyzną, kobieta z kobietą, taniec z chusteczką, w kręgu…Mnóstwo młodzieży tańczącej tańce tradycyjne. Jak oni potrafią się bawić!! (Mam mnóstwo zdjęć z tej zabawy, ale niestety, ochrona wizerunku)

28 lipca
       Przyszło dwóch panów i poprosili nas o odwiedziny w biurze mariny. Wiedzieli, że byliśmy tu dwie noce, ale zapłaciliśmy za jedną – drugą mamy „free”. Czyżby coś wiedzieli o wieczornej wizycie „wyłudzaczy” i w ten sposób nam ją zrekompensowali? Przy okazji dowiedzieliśmy się, gdzie jest WC z prysznicem. Za pontonowe, chybotliwe pomosty, poplątane liny muringów, zakręconą wodę na pomoście, byle jakie łazienki (trzy prysznice w jednym pomieszczeniu bez ścianek działowych) oraz wyłudzacza pieniędzy zapłaciliśmy trochę ponad 20 €. Zdecydowanie nie polecam Mariny Patra.
Półtorej godziny później przechodzimy pod sławnym wiszącym mostem nad Zatoką Koryncką. Most ma 2880 m długości i uważany jest za arcydzieło sztuki inżynierskiej na skalę światową. Jest bardzo piękny.




     Dzisiejszy cel – miasto i port Navpaktos. Wiatr południowo – zachodni bardzo się wzmaga, wieje o wiele więcej niż mówiły prognozy. Widać mury zamkowe na wzgórzu i zabudowania miasta, a potem także charakterystyczne wejście do malutkiego, historycznego porciku. Wiatr wpycha nas do środka wąskim wejściem, ale gdy znaleźliśmy się za murami, byliśmy bezpieczni. Na szczęście było jedno wolne miejsce, bo z tym potrafi tu być krucho.
Navpaktos leży u stóp góry zamkowej ze średniowiecznym zamkiem, posiadającym także elementy fortyfikacji starożytnej. Niestety, nie jest miastem zbyt urodziwym. Natomiast stary porcik jest miejscem urzekającym, zwłaszcza wieczorem. 



Z miejscem tym związana jest osoba Cervantesa, autora „Don Kichota”, który brał tu udział w Bitwie pod Leponto (włoska nazwa miasta) i stracił w niej rękę. Pomnik Cervantesa stoi w obrębie fortyfikacji portowych.


 Drugą rzeźbą, tym razem stojącą  na bastionie portowym, jest podobizna kapitana brandera, pierwszego mieszkańca miasta, poległego w 1821 roku w czasie powstania niepodległościowego Grecji przeciw Turkom.


Na morzu wieje, fala wchodzi do porciku, więc łódką trochę buja. Na szczęście kotwica trzyma dobrze. Jest woda i prąd. Postój bezpłatny.
            
27 lipca
     Zgodnie z prognozami ranek przywitał nas zachmurzeniem, deszczem, grzmotami i niższą temperaturą. To balsam na nasze przegrzane organizmy. Jest czerwone ostrzeżenie o burzach i opadach, więc dziś zostajemy w marinie. Oczywiście rano zmieniliśmy miejsce postoju – zacumowaliśmy bliżej budynku mariny. I najważniejsze – wymieniliśmy ładowarkę. Gdyby okazało się, że należy wymienić laptop, pożegnalibyśmy się z blogiem.
      W marinie nie ma stacji paliw. Można wezwać cysternę, ale mają tylko olej napędowy. Czeka nas więc długa wycieczka z bańkami na benzynę do stacji paliw – na szczęście mamy składany wózek. 
Słońce zakończyło dzień wyhodowaniem takiego cuda:

Postój przy pontonowych pomostach nie jest komfortowy, gdy do portu wchodzi nawet niewielka fala - co pewien czas szarpie łódką. Ani wczoraj, ani dzisiaj nikt nie przyszedł, aby skasować jakąś kwotę za cumowanie w Marinie Patra.

26 lipca
        Dziś pokonamy 1000 milę morską w naszym rejsie!
Tym, którzy nie wiedzą, ile to tak właściwie jest, dodam, że jest to 1852 km.
Pozostało nam do tej okrągłej liczby 10,18 Mm.
      Wychodzimy z Killini na silniku, potem dokładamy foka. Taka kombinacja pozwala nam chować się pod bimini przed upalnym słońcem. Po 8 milach wyłania się port rybacki Agios Pantelejmonas. Oglądamy go z bliska – bardzo płytko, a nanoszony muł zabarwił wodę na swój nieciekawy kolorek. Morze znów robi się gładkie, co pozwala nam oglądać dziesiątki meduz.
W Prokolpos Patron, o godzinie 10,51 osiągamy 1000 milę w naszym rejsie!!! Chociaż jesteśmy na morzu, należy to uczcić szklaneczką ouzo z lodem i odrobiną wody.

        Wybrzeże to nadal jedna długa plaża, ciągnąca się aż do wejścia do Zatoki Patraskiej. Nie ma tu żadnego portu schronienia. Na wodzie brak żagli, wiatru niewiele, więc znów łączymy żagiel z silnikiem, bo przed nami jeszcze bardzo długa droga. Taka pogoda jak wczoraj i dziś prawdę powiedziawszy nam sprzyja, bo umożliwia bezpieczne przejście wielu mil z Zakinthos do Zatoki Patraskiej. Gdyby mocno wiało, nasza łódka mocno musiałaby walczyć z wiatrem, rozkołysem oraz falami, wytwarzanymi przez liczne na tym akwenie wielkie promy i statki wycieczkowe.
      W oddali widać Patrę, przęsła imponującego mostu, łączącego Peloponez z lądem oraz przeciwległy, górzysty brzeg zatoki. 



Zaczęło wiać dość mocno, morze rozhuśtało się, więc zwinęliśmy żagiel i już na samym silniku zmierzamy do miasta, do Mariny Patras, zlokalizowanej za kejami promowymi i holowniczymi. Stajemy na muringu na samym końcu, bo wcześniej jest ciasno. „Marina” to za duże słowo dla tego, co tu jest. Miejsce wydaje się dokładnie opanowane przez mieszkańców miasta, żeglarzy nie ma prawie wcale, budynek recepcyjny pomazany, po kątach bałagan. Spacer po mieście też nie pozostawia miłego wrażenia. Trzecie co do wielkości miasto Grecji jest brzydkie, zaśmiecone, ze złomami pojazdów, porzuconych na ulicach i z przepełnionymi śmietnikami. Ale Grecy mają dobre samopoczucie – elegancko ubrani spacerują, siedzą po knajpkach, parkując gdzie popadnie swoje nowe auta.
Obserwujemy zachód słońca, niezwykle piękny przed deszczowym dniem, jaki nas czeka.


     Wieczorem, na prawie bezludnej kei, przy której stoimy, mamy wizytę. Zjawia się starszy, awanturujący się Grek, pociąga za linki muringów i coś wykrzykuje po grecku. Nie rozumiemy oczywiście, więc po chwili prowadzi drugiego, który po angielsku najpierw spokojnie, potem nerwowo informuje nas, że stanęliśmy na prywatnym miejscu, splątaliśmy liny muringów i mamy dać za to 100 €, bo w przeciwnym wypadku wezwą Port Police. OK! Wezwijcie PP albo my to zrobimy! To ich nieco ostudziło w zapędach, ale 100 € nadal żądają. Rozmowa robi się coraz bardziej nieprzyjemna. Okazało się, że na jednej z motorówek jest starszy Grek, który wyszedł do nas i krzycząc coś po grecku przepędził wyłudzaczy.

25 lipca
    Dziś żegnamy Wyspy Jońskie i przeskakujemy na Peloponez, przesiąkniętą mitycznymi legendami kolebkę kultury helleńskiej, z Olimpią, Koryntem, Spartą, Mykenami,… Mówią, że jest to „najbardziej grecki region Grecji”. Ślady starożytności wzbogacone są pamiątkami czasów bizantyjskich i późniejszych.
   Zastanawiamy się, jaki obrać kierunek, w końcu decydujemy się na Paralię. Locje o niej milczą, ale mapa elektroniczna twierdzi, że miejsce funkcjonuje jako port schronienia dla jachtów. Owszem, jest to mikroskopijny porcik, zajęty całkowicie przez miejscowe łodzie. Głębokość na środku około 1 m.  Wycofujemy się więc, a z powodu braku innego dogodnego miejsca cumowania, obieramy drogę na północ, w stronę Zatoki Korynckiej.Przez cały czas płyniemy na silniku, bo nie ma dobrego wiatru. Na trasie brak jakiegokolwiek porciku, który dawałby schronienie w razie pogorszenia się pogody. Do tego niewielkie głębokości. Brzeg zupełnie inny niż na wyspach – płaski, podobny do wybrzeża bałtyckiego. Na nim liczne ośrodki wypoczynkowe z długimi plażami, ale także szare szkielety niewykończonych inwestycji wczasowych.
      Wreszcie, po 24 milach drogi, wchodzimy do Killini, dużego portu promowego, łączącego wyspy z lądem. Na cyplu bardzo długiego, nowego nabrzeża promowego wita nas malutki kościółek w greckich barwach. 


Duże promy zawijają tu niemal co godzinę. 


Jest również drugi basen – rybacki, w którym stoją także jachty. Jest prąd i woda. Stoimy bezpłatnie, bo znów jesteśmy na opłatę za mali. Jak widać, działa magiczna liczba 7. Oby zechciała zadziałać w Kanale Korynckim, który – jak mówią – ma najdroższe przeprawy świata.
     Samo miasteczko niezbyt urodziwe, smętne, zamierające. Mnóstwo lokali do wynajęcia, niewykończonych budynków, niezakończonych remontów, zaśmieconych miejsc. Chcemy jutro rano wynająć samochód i zwiedzić Olimpię, bo stąd jest do niej najbliżej, ale nie możemy doczekać się otwarcia biura wypożyczalni.

24 lipca
      Cel – miasto Zakinthos, stolica wyspy Zakinthos. Wschodni brzeg to jedna długa plaża, oblana płytkim morzem, którego dno jest widoczne nawet przy głębokości 16 metrów. Pogoda jak co dzień – upalnie. Pojawiło się nawet z tego powodu żółte ostrzeżenie. Wiatru też jak na lekarstwo. Po drodze oglądamy Alykonas w zatoce Alikon – typowo rybacką wioskę z porcikiem wypełnionym łodziami. Drugi mały porcik to Meso Gerakali, o głębokości 50 – 90 cm. Jachtom mieczowym miejsca te mogą dać schronienie –kilowym już nie.
     W Zakinthos jest mnóstwo miejsc cumowania, praktycznie wokół całego nabrzeża. Budowę mariny przerwano – to, co wzniesiono, niszczeje, jak w setkach tutaj rozpoczętych inwestycjach. Unijne pieniądze w piach…
    Cumujemy przy kei za promami. Za postój zażądano od nas 5 €, choć potem zorientowaliśmy się, że opłata obowiązuje łódki powyżej 7 m. Jest woda i prąd. Po raz pierwszy w Grecji spotkaliśmy się z kontrolą opłaty DEKPA – dokumentu zażądano od jachtu, który stanął obok nas.
          Oglądamy miasto, którego główne atrakcje ciągną się od Kościoła Agios Dionisos (patron wyspy) po stronie południowej, aż do Placu Solomou (D. Solomos – „ojciec literatury narodowej”) po stronie północnej.
Kościół Św. Dionisosa to budynek z XX w, ale warto go obejrzeć, bo wewnątrz lśni od złota. 

W środku dość chłodno, więc starsi Grecy siedzą tu sobie na ławkach, rozmawiają, pokrzykują, gestykulują. Niedługo później widzimy greckiego księdza siedzącego w kafeterii z innymi mężczyznami. Inne oblicze kościoła…
Na placu stoją duże gmachy Muzeum Bizantyjskiego i Biblioteki Publicznej z bogatymi zbiorami. Nie mamy sił więcej oglądać. Wieczór potwornie upalny, mury miasta rozgrzane jak piec kaflowy, powietrze stoi…


23 lipca
     „Załapujemy się” na pierwszą tego dnia wycieczkę statkiem Dimitrisa do Błękitnej Jaskini i Zatoki Wraku. Najpierw płyniemy do przylądka Skinari i przechodzimy na jego zachodnią stronę. Po jakimś czasie wyłaniają się białe klify i ten najważniejszy – biały klif sławnej Zatoki Wraku. 



Stateczek podchodzi blisko, umożliwiając nam zejście na biały żwirek sławnej plaży. 

Pozostajemy tu przez godzinę – oglądamy wrak, robimy zdjęcia, kąpiemy się.

W drodze powrotnej podziwiamy jaskinie. 


Przyznam, że spodziewałam się czegoś więcej. Te oglądane kiedyś w Chorwacji zrobiły na mnie o wiele większe wrażenie. Wieczorem uczestniczymy w pokazach i wygłupach "cyrku żeglarskiego" - przypłynęli barwni ludzie i ubarwili morską keję. 

22 lipca
   Dziś opuszczamy Kefalonię i przechodzimy na najmodniejszą wyspę jońską, nazwaną przez Włochów „Kwiatem Orientu” – Zakinthos. Natura wyjątkowo ją wyposażyła: na obrzeżach białe klify, a między nimi piaszczyste i żwirowe plaże, natomiast wewnątrz bujna roślinność. Płyniemy baksztagiem, 3 do 4 węzłów. Zostawiamy po prawej północny przylądek Skinari i Błękitną Jaskinię (Galazia Spilia) – wrócimy do nich później. Naszym celem jest port Agios Nicolaos, oczywiście część nabrzeża obsługiwana przez Dimitrisa, który znany już jest przez polskich żeglarzy. Znajdziemy tu: prąd + woda + stacja paliw + WC + prysznic + tawerna + sklep + wycieczki do Zatoki Wraku i Błękitnej Jaskini, a oprócz tego starania gospodarza o wszystko. To barwny, niezwykle miły i zaangażowany w swoją pracę gospodarz. Wita łódkę, przejmuje cumy, a jeżeli ktoś ma kłopoty z manewrówką, instruuje z brzegu. Nurkuje, aby sprawdzać kotwice. A do tego wszystkiego jest podobny do naszego kolegi, gdy ten był w jego wieku – ta sama figura, twarz, uśmiech, energia, zachowanie. No i też wodniak. Kochani mazurscy przyjaciele, wiecie już, do kogo Dimitris jest podobny?

      Miasteczko niewielkie, nastawione głównie na organizację wycieczek na północny, atrakcyjny cypel wyspy. Postanawiamy skorzystać z wycieczki statkiem do Błękitnej Jaskini, ale potem zmieniamy plan – wybierzemy się rano na wycieczkę do jaskiń i Zatoki Wraku. W ten sposób nie będziemy musieli przechodzić na zachodnią stronę Zakinthos i potem wracać na wschodnią.
Tymczasem idziemy oglądać wioskę i coś przegryźć.


21 lipca
Rano tankujemy wodę, spłukujemy pokład i czekamy, aż inne jachty zrobią porządek ze swoimi splątanymi kotwicami na środku portu – i w drogę. Zmierzamy do Kato Katelios. Morze gładkie jak stół, choć to już południe, więc znów silnik w robocie.
Końcówka wschodniego brzegu Kefalonii to jedna długa plaża, służąca licznym apartamentowcom. Na Kosie trzęsienie ziemi. To bardzo daleko od nas, ale odbieramy wiele telefonów od znajomych, którzy pytają, czy u nas wszystko w porządku.
Po pokonaniu 10 mil stajemy w nowym, malutkim, niedokończonym porciku rybackim przy miejscowości wypoczynkowej Kato Katelios.

 Wejście jest trudne, bo płytkie, urozmaicone głazami i rafami, więc dla łódek z większym zanurzeniem niebezpieczne, zwłaszcza przy silniejszym wietrze. Nam też towarzyszy niepokój… 

Pusto. Stajemy burtą do kei i idziemy do miasteczka. Katelios bardzo nam się podoba. Nie ma tu męczącego zgiełku jońskich miasteczek turystycznych, nie ma wychodzących na chodniki sklepików z pamiątkami. Wiele spokojnych, ładnych tawern, ze stolikami na trawie lub piasku plaży, pod eukaliptusami i palmami.

 Spokojny klimacik greckiego wieczoru…My też mu się poddajemy, a zwłaszcza poddajemy się żądaniom pustych brzuchów i siadamy w jednej z tawern. Fundusz reprezentacyjny jeszcze ma jako takie środki, zatem zamawiamy paterę ryb dla dwóch osób: marlin, tuńczyk i duże krewetki z grilla oraz smażona sola. Do tego białe kefalońskie wino „Robola”.


20 lipca
     Dzień rozpoczynamy od kąpieli w pięknym miejscu, już poza miejską zatoką. Woda turkusowa, krystaliczna, ciepła…

Podnosimy żagle i z prędkością 3 węzłów płyniemy baksztagiem do trzeciego miasteczka na Kefalonii – Poros. Po 2 godzinach wiatr siada, więc trzeba włączy silnik. Poros to miasteczko położone wzdłuż bardzo ładnej plaży. 
Spotkana Polka mówi nam, że zna w Grecji wiele miejsc, ale do Poros przyjechała już po raz dziesiąty ze względu na widoki, plażę i ludzi.

W porcie miejsca dużo, ale łódek też wiele. Za cumowanie zapłaciliśmy…0,52 €. Za całość, nie za metr! Do tego woda na kei bezpłatnie, jest nawet wąż. Co więcej – jest całkiem porządne WC portowe. Po benzynę musimy pojechać do stacji w miasteczku, bo na keję przywożą cysterną tylko ropę.
Po upalnym dniu nastąpił, jak co dzień, bardzo ciepły wieczór. W kraju wrze… palimy światełko…

19 lipca
  Opuszczamy Fiskardho przy wymarzonej pogodzie żeglarskiej: płyniemy kanałem między Kefalonią a Otaką w baksztagu 4 do 5 węzłów, bezpiecznie i szybko. Dziś naszym celem jest Aghia Eufimia albo Efimia. W Grecji występują różne postacie tych samych nazw, a jest to chyba wynikiem łacińskiego zapisu greckich głosek. 


Aghia Eufimia to miasteczko żeglarskie z keją wyposażoną w prąd i wodę. Obsługa portu wskazuje nam miejsce, a na brzegu wręcza regulamin portu. Jeszcze tego w Grecji nie uświadczyliśmy. Cumowanie 1,24 € za metr łódki, płatne w budce. Woda 5 – 10 € w zależności od ilości. W miejskiej zatoczce jest plaża, ale woda swym wyglądem nie zachęca do kąpieli – pływa w niej coś niepokojąco brązowego.

18 lipca
      Dziś w planach przylądek Lefkatas, klif Safony, plaża Katsiki i przejście na Kefalonię, do Fiscardho. Płyniemy zatem na południe, wzdłuż wysokiego, zachodniego brzegu zatoki. Na jego końcu jest najbardziej na południe wysunięty kraniec Levkady – przylądek Lefkatas – na którym góruje biała latarnia morska. 

Przechodzimy na stronę zachodnią i wtedy pojawia się imponujący, 80 – metrowy klif, opisywany już w starożytności. Po chwili pod biało – szarym klifem wyłania się biały półksiężyc plaży Katsiki, otoczonej turkusową, krystaliczną wodą. Zachwycające! 


Podobno jest to najpiękniejsza plaża w Grecji, a nawet – jak twierdzą bywalcy – w całej Europie. Na plażę zmierzają stateczki wycieczkowe i motorówki, przywożąc ludzi spragnionych takiego widoku lub plażowania. Dostęp na plażę jest także od strony lądu, krętymi serpentynami dróg, wykutych w zboczu skalnym. Nie rzucamy kotwicy na wysokości plaży, gdyż trochę za mocno wieje, wiatr spada z gór, na dodatek w okolicach przylądka krzyżują się liczne linie promów, co powoduje znaczne rozkołysanie morza. Napawamy się widokiem – i robimy w tył zwrot, kierując się na Kefalonię. Wciąż idziemy na silniku. Niestety, to taki wątpliwy „przywilej” małej łódki śródlądowej na większej wodzie, gdy wieje niekorzystnie i morze jest rozkołysane.
      Kefalonia, największa wyspa jońska, została bardzo zniszczona przez pamiętne trzęsienie ziemi w 1953 roku, ale miasteczko Fiscardho mu się oparło. Z miejscem tym związana jest fabuła powieści Louisa de Bernières „Mandolina kapitana Corelliego”, oparta na autentycznych, tragicznych wypadkach z II wojny światowej.
       Z locji wiemy, że miejsc do cumowania w Fiscardho jest dużo, ale chętnych żeglarzy do zajęcia tych miejsc też jest wielu. Mimo że jeszcze wcześnie, udaje nam się zając chyba ostatnie wolne miejsce przy kei. Tak jeszcze nie staliśmy:

Zwiedzanie Fiscardho dostarcza wielu wrażeń. To rzymski cmentarz oraz moneta obola dla Charona, znaleziona w grobowcu.


Z wysokiego nabrzeża rozciąga się imponujący widok na zatokę i kotwicowisko:


Ludzi mnóstwo! Przede wszystkim wczasowicze z innych wysp, przywiezieni tu dwoma statkami wycieczkowymi, które stoją przy nabrzeżu. Wśród nich wielu Polaków, bo wciąż słyszymy język polski. Po pewnym czasie statki zabierają swoich pasażerów i ulice nieco pustoszeją. Nie na długo jednak. Zaraz zacznie pojawiać się – jak to w Grecji – wieczorny tłum klientów licznych tawern i barów, aby długo w noc jeść, pić i rozmawiać. My też idziemy coś zjeść – tym razem smakujemy królika w czerwonym sosie i jagnięcinę z warzywami. 

17 lipca
      Dzień spędzamy w Vassiliki, bo wg portali pogodowych będzie to drugi dzień burz i deszczu. Na szczęście nas całkowicie to ominęło, a przecież wiele terenów w Grecji przeżyło podtopienia. Ponieważ jest nieco chłodniej niż ostatnio (poniżej 30˚C), robimy wycieczki, dzień gospodarczy, schabowe z mizerią na obiad.

16 lipca
   Jest pomarańczowe ostrzeżenie o burzach z piorunami od wczesnego popołudnia, zatem przemieszczamy się dość wcześnie do Vassiliki, która leży na końcu głębokiej i szerokiej zatoki. Jej zachodnia strona przechodzi w długi, wąski i wysoki przylądek Lefkatas, zakończony pionowym klifem. To cel kolejnego dnia rejsu. Tymczasem cumujemy przy molo w Vassiliki. Jest woda (2€), a cena cumowania wynosi dla jachtu prywatnego z obcą banderą 0,51 €/m.
   Vassiliki jest znanym na Morzu Śródziemnym ośrodkiem windsurfingu. Gdy spada wiatr z górzystego, długiego nabrzeża, na wodzie roi się od kolorowych żagli. Po wschodniej stronie zatoki ładne, niewielkie plaże dla tych, którzy tu wynajmują pokoje i apartamenty. Wyjątkowo często słychać język polski.

    Zgodnie z prognozą po południu rozwiało się i zachmurzyło, a grzbiety gór po stronie północnej były rozświetlane przez błyskawice. 

    Burza nie przeszła jednak na naszą stronę, za to przeszedł deszcz. Padał od wieczora do rana i wypłukał sól z zakamarków pokładu. 

15 lipca
   Dzień w Sivocie. „Cristi” szykuje się do odpłynięcia w kierunku Prevezy, bo powoli kończy tegoroczny rejs. Wspólna frappe – i zostajemy znów sami. Należy nam się odpoczynek po „gorączce urodzinowej nocy”. Najpierw robimy długi spacer po Sivocie i jej okolicach, znów podziwiając tawerny i kawiarenki. 



Wieczorem czeka nas niespodzianka – koncert świetnego zespołu jazzowego w kawiarni, przy której stoimy. Zespół rozłożył sprzęt tuż przy naszej rufie, z głośnikami skierowanymi w stronę baru, wobec czego uczestniczymy w koncercie, ale bębenki w uszach pozostają całe. Pijemy winko, a standardy jazzowe umilają nam czas do drugiej w nocy. 

14 lipca
     Śniadanko, kawa, sprzątanko – i do Sivoty, leżącej głęboko w zatoce na południowym krańcu Levkady. Jest to miejscowość, która cieszy się dużym powodzeniem u starszych armatorów, bo stoją sobie tutaj nie licząc czasu, spotykają ze znajomymi sprzed lat, wieczory spędzają w tawernach. Stajemy zaraz na początku, po lewej stronie, naprzeciwko kawiarni. Czekamy na „Cristi”, która zjawia się za pół godziny. Janusz robi doskonałą pastę, o idealnie wyważonej twardości makaronu. Do tego dużo czerwonego, lekko schłodzonego wina. Dzień kończy się wędrówką po tawernach, jako że Jarek ma dziś urodziny. 

13 lipca
   Nasz piękny trap wprawdzie uratował łódkę przed większymi szkodami w Kioni, ale pękł pod naporem fali i nabrzeża, zatem trzeba było nabyć drogą kupna solidną deskę trapową, po której żeglarz schodzi na ląd. Grek oszalał, bo kazał sobie za nią zapłacić 75 euro! No cóż…muszą wreszcie płacić podatki i spłacać kredyty, zatem ceny czasem biorą z księżyca.
Wypływając z Vathi opuszczamy Itakę, aby jednak…jeszcze raz na nią zawitać, tym razem do Frikes. Po prostu wyszliśmy za późno, bo po południu wiatr się wzmaga i powstaje zafalowanie, które kolebie łódką we wszystkie strony. Janusz płynie na Atoko, potem na Kastos i spotkamy się jutro w Sivocie na Levkadzie. Frikes to znów urokliwe miasteczko, schowane w głębi zatoki o tej samej nazwie. 


Nie ma tu już dwóch pływających pomostów, przy których stawanie było niebezpieczne dla jachtów z powodu wchodzenia z morza do zatoki fali wywołanej przez promy. Jest za to wygodna nowa keja, jednak bez wody i prądu. Wokół zatoki wiele sklepików i tawern o nazwach przypominających, że jesteśmy w ojczyźnie Odyseusza.



   Odpoczynek po wczorajszej krótkiej nocy bardzo się przyda, zatem po kąpieli idziemy do koi. 

12 lipca
Wieczorem przestał działać prysznic na rufie. Aby dostać się do pompy i przewodów, trzeba było wybebeszyć prawoburtową balistę, zdemontować półkę i ścianki działowe. Bakista jest obszerna, ale jednak Irka pomieścić nie zdoła. Wchodzę ja i przez jakieś dwie godziny sprawdzam kabelki, izolacje, styki, druciki…Viktoria! Można wziąć prysznic!
       Janusz przypłynął w nocy, stanął na kotwicowisku, a rano – gdy zwolniły się miejsca przy nabrzeżu, zacumował obok nas. Po porannej kawie panowie wzięli się za prostowanie płetwy sterowej, która nieco ucierpiała w Kioni. Wieczorem kolacja w jednej z tawern. Mięsa były świetne (jagnięcina i kozina), jednak kalmarów nie dało się pogryźć, a nawet przekroić.  
Potem jeszcze długo w noc „nocne Polaków rozmowy”…

11 lipca
        Głównym miastem Itaki jest malownicze Vathi (w Grecji jest kilka miasteczek o tej nazwie). 


W zatoce przez jakiś czas kręcimy się w kółko, czekając w kolejce do stacji benzynowej, która jest po lewej stronie zaraz na początku miasteczka. Można tutaj również zatankować wodę (3 eurocenty za litr). Stajemy przy kei, miejsc jest dużo wokół całej zatoki, ale powoli zajmowane są przez jachty spływające z morza, tak że wieczorem trudno tu coś znaleźć. Jesteśmy umówieni z Januszem i załogą „Cristi”, którzy wracają z Krety. Informują nas, że właśnie opuścili Zatokę Koryncką, mają „wmordęwind”, zatem przypłyną bardzo późnym wieczorem lub nocą.
Zbocza zatoki Vathi mają neoklasycystyczną zabudowę, zrekonstruowaną po roku 1953, kiedy to Itaka, wraz z okolicznymi wyspami, ucierpiała w czasie trzęsienia ziemi. Kioni, które oglądaliśmy wczoraj, tej tragedii uniknęło. Idziemy na poszukiwania śladów Odysa.



Wskazuje się trzy miejsca, z którymi związane są losy mitycznego króla Itaki – Źródło Aretuzy, Grota Nimf oraz ruiny miasta Alalkomenaj. Czy autentyczne – trudno powiedzieć, ale mieszkańcy Itaki i okolic miasteczka Vathi bardzo się nimi chlubią. Miejsca są oddalone od Vathi o kilka kilometrów, droga do nich prowadzi częściowo niebezpiecznym urwiskiem, zatem darowaliśmy sobie ich obejrzenie, tym bardziej, że tak naprawdę niewiele tam jest…
Keja w Vathi jest płatna i wynosi nieco ponad 1 € za metr jachtu. Okazało się, że my płacić nie musimy, bo jesteśmy na to…za mali. 

10 lipca
          Wyjście na wodę rozpoczęliśmy od „akcji ratowniczej”. Jak to często bywa w ciasnych portach, jacht wychodzący tuż przed nami podniósł łańcuch kotwiczny innej jednostki i nie mógł się od niego uwolnić. Podeszliśmy do jachtu w potrzebie, pomogliśmy uwolnić kotwicę, od kapitana odebraliśmy wyrazy wdzięczności i gratulacje za precyzję manewrową.
        Na morzu bezwietrze, temperatura ok. 30˚, bardzo duża wilgotność – rano, zanim wstanie słońce, na pokładzie jest jak po solidnym deszczu. Zmierzamy na południowy – zachód, ku wyspie o wielkiej sławie, Itace. Po drodze wstępujemy na małą Atoko, która jest rekomendowana przez locje jako miejsce wyjątkowo pięknych kotwicowisk i kąpielisk. Taka rzeczywiście jest! Kąpiel pod wysokim, białym klifem, w krystalicznej, turkusowej wodzie, przy tym lipcowym żarze z nieba jest przyjemnością wyjątkową.


   Tuż po południu wpływamy do urokliwego miasteczka Kioni.



Z powodu braku miejsca przy kei po prawej stronie zatoczki, stajemy do betonowego nabrzeża po stronie południowej. Jest płytko, ale my przecież mamy małe zanurzenie i możemy sobie na to pozwolić. 


 Niestety, tym razem nie powinniśmy tego robić. Okazało się – o czym milczą locje, jakie znamy – że cyklicznie wchodzi do portu intensywny pływ i uderza właśnie w ten brzeg zatoki. Dużo było starań, aby uratować łódkę. Na noc wyciągamy się na kotwicy kilka metrów od nabrzeża, podając na brzeg długie cumy. Tak właśnie stoją jachty po tej stronie zatoki.


Ze zbocza zatoczki Kioni piękne widoki na morze.


9 lipca
       Wypływamy dość wcześnie, bo chcemy spokojnie i dokładnie obejrzeć kolejne wysepki Morza Jońskiego. Oczywiście o tej porze wiatru jeszcze nie ma, ale może pojawi się za jakiś czas…Niestety, płyniemy przez cały czas na silniku, który na szczęście pracuje cichutko, nie zakłócając wrażeń, wywołanych obserwacją tego, co wokół. A wokół cudnie!
Oglądamy północny i wschodni brzeg wyspy Kalamos, podziwiamy przez chwilę klimatyczne miasteczko Kalamos, a następnie opuszczamy wyspę i wąskim przesmykiem między Kastos i Provati przechodzimy na wschodnią stronę wyspy Kastos. Nisos Provati to maleńka wyspa, na której żyje tylko stadko czarnych kóz oraz miliony cykad.
            W porciku znajdujemy miejsce przy betonowej kei za falochronem. Po pewnym czasie port wypełnia się szczelnie, stoi też kilka jachtów na sąsiednim kotwicowisku. W miasteczku jest jeden mały sklep oraz kilka tawern (na nabrzeżu i w głębi). Do dwóch lokali prowadzi nabrzeżem dość finezyjna droga. Niestety, żadna tawerna nie obsługuje kart płatniczych, a nam kończy się gotówka. Jednak na piwo w mrożonych kuflach, z takim widoczkiem, możemy sobie pozwolić…
Nieco wyżej jeszcze jeden uroczy bar:

8 lipca
    Rano trzeba powędrować do miasteczka Vathi po pieczywo. Na szczęście lądem z jednej zatoki do drugiej nie jest daleko – 15 minut drogi. Dziś opuścimy Meganisi i popłyniemy na wschód, na niewielką, mniej znaną wyspę jońską – górzystą Kalamos. Pięknie się płynie: wiatr w sam raz, a do tego zachwycający widok kolejnych wysp oraz Grecji lądowej.
Zmierzamy do Episkopi. 


Za falochronem jest niewielki, spokojny porcik na kilka jachtów oraz doskonałe miejsce do kąpieli.


 Jest ujęcie wody, która – jak nas poinformowali inni żeglarze – nie nadaje się do picia. Aby poznać okolicę, idziemy drogą w górę. Jest kilka budynków, ale ludzi nie ma prawie wcale. Episkopi to wymarła wioska z opuszczonymi domami, w których okiennice nie otworzą się po sjeście. 





Widać pozostałości tawerny i poczty, a nawet kościółek chyba nie ma zarządcy. Obok niego cmentarzyk…wydaje się, że starzy tu pozostali, a młodzi wynieśli się gdzieś w poszukiwaniu pracy i wygodniejszego życia, mimo takich widoków z góry.  


W trzech czy czterech domkach na samym brzegu niewielkie oznaki życia letników.

7 lipca
W planie kolejne zatoki Meganisi i nocleg w jednej z nich. Dotąd nie byłam przekonana do Morza Jońskiego, ale rzeczywiście widoki są zachwycające.


Niestety, o bezludnych zatokach nie ma co tutaj marzyc – obszar robi się coraz bardziej komercyjny, na wszelkich dostępnych zboczach zatok coś się buduje (głównie domy pod wynajem), woda w zatokach jest mniej przejrzysta niż w miejscach bezludnych.
Robimy zakupy, między innymi ciepły, pachnący chleb w piekarni. Dziś mamy do przebycia niewiele mil, ale szybko wychodzimy na wodę, gdyż upał od rana daje w kość. 


  



Oglądamy rozgałęzienia Ormos Kapali, a na nocleg wpływamy do czwartej zatoki Meganisi - Ormos Abelike, gdzie w głębi jest niewielki porcik, dwie tawerny oraz kotwicowisko. Stajemy przy pomościku jednej z tawern, ale sytuacja powtarza się z dnia poprzedniego – zarezerwowany. Stajemy więc obok, na kotwicowisku – kotwica z dziobu, cuma z rufy do skały na brzegu. Po raz pierwszy tak stoimy, choć jest to tutaj częsta praktyka. Pod wieczór fala wchodzi w zatokę, ale kotwica trzyma mocno. Po kąpieli idziemy do tawerny coś przekąsić, bo okazało się, że tego świeżego, pachnącego chleba nie ma na łódce. Nie ma i już!

6 lipca
       Drugą zatoką północnej „korony” Meganisi jest Ormos Vathi, z miasteczkiem o tej samej nazwie, które jest też stolicą wyspy. Zanim jednak tam wejdziemy, zażywamy kąpieli w niewielkiej, bezludnej zatoczce. Woda solidnie nas schładza, choć jest już naprawdę bardzo ciepła.          
           Najpierw wchodzimy do środka zatoki, ale wycofujemy się z zamiarem przycumowania do pomostu tawerny „Karmayio”, który widzieliśmy z prawej strony, tuż przed nową, niewielką mariną. Wolnych miejsc jest dużo, a na pomoście woda i prąd. Postój jest bezpłatny dla gości tawerny, o czym jasno informuje wywieszona kartka: „Będzie nam miło, jeśli zjesz u nas każdego dnia pobytu”. Podłączenie prądu kosztuje 5€, a zatankowanie zbiorników 4€. Jest też zakaz spłukiwania pokładu, prania, mycia, itp., gdyż „Woda jest trudno dostępna i droga”. Po prostu przywożą ją na wyspę.
Gdy przybiliśmy, okazało się, że wszystkie miejsca przy pomoście (ok. 25) zostały wcześniej zarezerwowane. Trudno, tak bywa, trzeba odpłynąć. Tankujemy tylko wodę, bo jeden zbiornik jest pusty i wracamy do miasteczka, aby stanąć przy kei miejskiej. Jest tu woda i prąd na kartę. Przy nabrzeżu wiele tawern - nawet tak maleńkich:

Po południu wypełniają się wszystkie miejsca postojowe i wiele jachtów musi odpłynąć na kotwicowiska. Z drzew dochodzi wyjątkowo głośne granie cykad. Idziemy po zakupy, a tu taka ciekawostka –  wino toczone z beczki. 


5 lipca
   Opuszczamy wyspę Lefkadę i kierujemy się na spokojniejszą, mniej komercyjną wysepkę Meganisi, która zwłaszcza od strony północnej ma wiele pięknych zatoczek i wartych obejrzenia jaskiń. Po drodze oglądamy wyspę Scorpios, należącą kiedyś do Onassisa, obecnie pozostającą nadal w rękach prywatnych, prawdopodobnie rosyjskiego miliardera. 


Nie wolno tam schodzić na ląd ani dobijać, o czym informują stojące wzdłuż brzegu tablice ostrzegawcze. Podobno można kotwiczyć w północnej zatoczce wyspy.
      Dziś nareszcie, po niemal miesięcznej przerwie, stawiamy grota i płyniemy 4 – 5 węzłów do Zatoki Spilja. Stajemy przy nabrzeżu w głębi zatoczki, z lewej strony plaży. Są muringi, prąd i woda „na wrzutkę” (2€). Postój za darmo. Uwaga! Jest płytko, więc trzeba cumować dziobem. My oczywiście cumujemy rufą, co wywołuje przestrach na twarzy człowieka, pełniącego tu rolę „marinero” i podającego linę od muringu. Gdy zorientował się, dlaczego możemy sobie na to powozić, uśmiecha się do nas z ulgą. Niedaleko nabrzeża jest ładna plaża oraz bar i tawerna.



    W czasie, gdy Grecy celebrują swoją sjestę, my wędrujemy w górę, do miasteczka Spartochori, gdzie wśród wąskich uliczek można znaleźć klimatyczne, tanie tawerny oraz zrobić zakupy. Z góry rozpościera się piękny widok na wyspy i ląd oraz na Zatokę Spilja. 





4 lipca
     Dość wcześnie wypływamy z Lefkas i wschodnim brzegiem wyspy kierujemy się do Nidri, leżącej na początku głębokiej Zatoki Vlichos. Szukamy miejsca do zacumowania przy nabrzeżu, ale mamy z tym kłopot – brak lub zarezerwowane. Tak, jak mówili znający te wody żeglarze. Tłoczno, z przewagą łódek brytyjskich i włoskich, ale miejsca zajęte są też przez łódki wycieczkowe, wożące każdego ranka turystów na białe, piękne plaże zachodniego wybrzeża oraz wokół okolicznych wysepek. Płyniemy dalej w głęboką zatokę, obfitującą w kotwicowiska oraz również zajęte miejsca przy nabrzeżu. Zatoka jest piękna, ale tu i ówdzie przedstawia smutny widok jachtowych wraków – uszkodzonych na tyle, że nie opłaca się remontować?…zapomnianych?…porzuconych?… 
Nigdzie jeszcze tego nie widzieliśmy.




     Wreszcie stajemy na kotwicowisku, a po południu płyniemy pontonem do Nidri. Jest to miasteczko turystyczno – wczasowe, pełne ludzi (głównie Brytyjczyków i Włochów), a także tawern i sklepów, w których jest drożej niż gdzie indziej. Nie jesteśmy zachwyceni tym miejscem, zatem dość szybko wracamy na kotwicowisko, chociaż woda w zatoce też nie zachwyca.
      Jak twierdził mieszkający tu niemiecki archeolog, Wilhelm Dorfeld, homerowska Itaka czyli ojczyzna Odyseusza była tutaj, a nie na dzisiejszej Itace, leżącej niedaleko, w grupie wysp jońskich. 

3 lipca
       Poznaliśmy kolejnego żeglarza, tym razem Słowaka Jana, który czasem samotnie, a czasem ze znajomymi żegluje po Morzu Śródziemnym. Wymieniliśmy się informacjami na temat możliwości i miejsc pozostawienia jachtu w Grecji do następnego sezonu. Wiadomo – musi być tanio i bezpiecznie.
Ależ proszę! Cleopatra Marina jest do dyspozycji!
Tylko niewielu polskich armatorów na nią stać…
Dzień zdecydowanie mniej upalny, jest czym oddychać i można robić wycieczki bez narażania się na straty zdrowotne. Na morzu rzeczywiście wieje aż do późnego wieczora, natomiast zachód słońca znów zachwyca…
            



2 lipca
Zdecydowaliśmy, że nie popłyniemy głębiej w zatokę, tylko wyjdziemy na morze, opuścimy Grecję lądową i skierujemy się na Lefkadę, kolejną wyspę Morza Jońskiego. Rano wiatru jeszcze jest niewiele, zatem płyniemy na silniku. Przez dłuższą chwilę towarzyszy nam stado delfinów, z grupką młodych. Chyba po raz pierwszy w Grecji w tym roku.
Nazwa wyspy pochodzi od słowa ”lefkos” czyli biały, z uwagi na jej białe, wapienne klify oraz białe plaże. Lefkada była kiedyś półwyspem, lecz w VII wieku p.n.e. została oddzielona od lądu kanałem. Teraz oba brzegi łączy zwodzony most, otwierany dla jachtów o pełnej godzinie w ciągu dnia. 


Bardzo wiele jachtów kieruje się w stronę kanału.

Przed kanałem po prawej stronie widzimy plażę miejską, po lewej ruiny zamku Agia Maura z XIV wieku, rozbudowanego w wiekach kolejnych. Po wejściu do miasta Lefkada zatrzymujemy się przy kei miejskiej (opłata ok. 0.51 € za metr jachtu). Trzeba stanąć do nabrzeża na własnej kotwicy. Brak prądu, ale jest woda (słupki „wrzutowe”).
Miasto zostało dwukrotnie zniszczone przez trzęsienie ziemi (1948, 1953). Jeszcze tu i ówdzie widać ślady zniszczeń, ale generalnie zostało odbudowane w pierwotnym stylu. Panuje tu znaczny ruch, zwłaszcza w okolicach dużej, nowej mariny, w której odbywają się zmiany załóg łódek czarterowych. 




Jednak uliczki i placyki oddalone od tego miejsca wyglądają dość smętnie, zwłaszcza że nie jest to miasto – jak na standardy greckie – zbyt urodziwe, a na dodatek jest upalna niedziela. Wszystko w nieprawdopodobny sposób ożyło wczesnym wieczorem. Na głównym placu odbywały się kulinarne pokazy i degustacje  produktów regionalnych, a więc kolacji u siebie już robić nie musieliśmy.



 Otwarto wszystkie sklepy, z których wyległy na chodniki setki artykułów różnych branż. 



Powystawiano stoły i stoliki tawern i kawiarenek. Centrum, zamknięte dla ruchu kołowego, jest pełne turystów i mieszkańców. Z trzech placyków dochodzi muzyka „na żywo”, a na dziedzińcu ośrodka kultury oglądamy fragment występu żeńskiego zespołu tańca narodowego.
Tymczasem na morzu dla nas zbyt sztormowo – wieje do 50 km/h. Tak samo ma być jutro, zatem zapowiada się dzień w porcie. 

1 lipca
       Jednym z miasteczek Zatoki Amwrakijskiej jest Vonitsa. Cumować można bezpłatnie do kei miejskiej oraz w niewielkim porciku za falochronem. 


Robimy krótki spacer po miasteczku, następnie umawiamy się na spotkanie z mieszkającą tu Polką i rozmawiamy na temat ewentualnego pozostawienia jachtu na jej posesji na okres zimy. Wprawdzie jeszcze trudno powiedzieć, gdzie zaprowadzą nas drogi, ale gdybyśmy zdecydowali się pozostać na Morzu Jońskim do końca tegorocznego rejsu, na pewno skorzystamy z propozycji Anety.
        Choć upał straszliwy, idziemy ogląda okolice Vonitse. Najpierw wzdłuż plaży miejskiej 


w kierunku grobli, łączącej ląd z piękną wysepką. 


Po drugiej stronie grobli jest spokojne kotwicowisko.


Resztką sił wracamy na łódkę. Zamiast obiadu jemy zmrożonego melona, którego popijamy lodowatą mineralną. Ale upał! Grecy potrafią go opanować klimatyzatorami i sjestą. W pewnym momencie miasteczko wyludnia się. 


Deptak, przed południem pełen ludzi, całkowicie zamiera w porze sjesty i nie ma takiej siły, która mogłaby temu przeszkodzić…

 My idziemy dalej oglądać Vonitse, położone u stóp wzgórza, na którym stoi zamek wenecki, zbudowany w miejscu bizantyjskiego oryginału. 


Budowlę można zwiedzać za niewielką opłatą. Wracając, wstępujemy do jednej z wielu nabrzeżnych tawern na lekką, sałatkową kolację. Wieczorem deptak i wszystkie tawerny wypełniają się, bo letnicy i mieszkańcy wychodzą z domów, aby spacerować, spotykać się ze znajomymi i jeść, gdy upał już tak nie dokucza.  

30 czerwca
      Ostatnie prace montażowe – i można pójść do biura w celu ostatecznego rozliczenia. Jak się okazało, Grecy "udają Greka" i w ogóle nie czują się winni sytuacji, że trzymali nas tutaj równe 3 tygodnie! Pracę zleciliśmy 12 czerwca, niedługo potem mieli potwierdzenie od ubezpieczyciela i akceptację kosztorysu, a jednak nie dotrzymali wcześniej określonego terminu, dwukrotnie go przesuwając. Opłatę za „pobyt” łódki w CM wzięli za całe 3 tygodnie. Płaciliśmy za coś, czego sobie nie życzyliśmy. Rozbój…
Pocieszające jest to, że nareszcie będziemy mogli opuścić CM, a silniczek chodzi jak pszczółka. Wodujemy przed 15.00. Pustynia z lasem masztów nareszcie za nami. Jeszcze tylko tankowanie w stacji mariny i w drogę.
         Chcemy obejrzeć Zatokę Amwrakijską (Amvrakikos Korpos), związaną z bitwą pod Akcjum. Wokół jej brzegów jest jeszcze podobno wiele śladów starożytności. Tymczasem jedno co widzimy, to liczne hodowle ryb. Zaglądamy do kilku zatoczek, które mogą byc miejscem spokojnego cumowania, wreszcie rzucamy kotwicę w Ormos Ay Markou. 



Ciepły,  bezwietrzny wieczór, ożywcze powietrze, zapach lasu, porastającego zbocza zatoki…a cykady znów nie dają zasnąć. 

29 czerwca
     Poranna rozmowa w biurze departamentu technicznego nie rozjaśniła sprawy…Nie ma…są problemy z dostarczeniem…trzeba czeka. Jak długo, do diaska? To już 3 tygodnie.
      Nie zdążyliśmy przetrawić kontaktu z panią z biura, a tu podjeżdża samochód, wyskakuje dwóch pracowników, wyjmują oprzyrządowanie, manetkę, cięgła, zbiornik na paliwo, instrukcję…Za chwilę widlak przywozi piękną Jamahę 15. No!
     Montaż „endżina” w studzience trwa ze 4 godziny. Jeszcze jutro dokończenie prac, próba, rozliczenie i na wodę. Uffff…
   Można to uczcić w ulubionej tawernie „Panos”, łącząc to z wczorajszą, imieninową okazją. Jemy świetnie przyrządzone pennoni giganti, faszerowane kurczakiem, groszkiem, sosem jogurtowym z odrobiną carry, zapieczone pod żółtym serem. Na deser (tam zawsze podają deser dnia) zmrożony, bardzo słodki arbuz. Po powrocie sprawdzamy temperaturę – w łódce mamy prawie 30˚C. Na dodatek cykady tak napierdzielają, że nie słyszy się własnych myśli. 

28 czerwca
      Środa, termin dostarczenia silnika z centrali w Atenach. Do wieczora go nie ma. Za to są imieniny Ireneusza, więc solenizant odbiera mnóstwo telefonów z życzeniami szybkiego załatwienia sprawy. Życzenia na pewno są szczere, więc liczymy na ich spełnienie się.

27 czerwca
     Otrzymaliśmy odpowiedź o treści: „sorry – gregory”, rozumiemy… mamy nadzieję… czekamy na dostarczenie…pozostajemy do usług… A tymczasem portal pogodowy wydał żółte ostrzeżenie o nadchodzących upałach.

26 czerwca
        „Wpienienie” sięga zenitu. Kiedy do godziny 10.00 nikt się nie zjawił, poszliśmy do biura zapytać, co z naszą sprawą. Siedząca tam pani, udając zrozumienie dla naszej sytuacji, poinformowała nas, że silnik będzie… w środę.
Jesteśmy zdegustowani stylem załatwiania naszej sprawy przez Technical Department CM.  Od takiej firmy można wymagać odpowiedniego traktowania klienta. Skoro – mimo wcześniejszych zapewnień – silnik nie został dostarczony (a może nawet zamówiony?) w piątek czy w sobotę, to należało do nas podejść i o tym fakcie poinformować. Nie zrobiono jednak tego w piątek, sobotę, niedzielę ani w poniedziałek – a my czekaliśmy na rozpoczęcie montażu.
Piszę oficjalny list do Technical Department Cleopatra Marina. 

24 czerwca
       Czekamy – a może się zacznie… Przed południem przyszło dwóch panów, coś tam obejrzeli pod spodem, zmierzyli i poszli. Pojawiła się nadzieja na rozpoczęcie działań. Płonna nadzieja – jak się okazało. W końcu sobota nie jest odpowiednim dniem na rozpoczynanie jakiejś roboty, nie?

23 czerwca
       Piątek…Jedzie tutaj nasz silnik, czy nie jedzie? My za to popłynęliśmy znów do Prevezy, tym razem kolega – małżonek zapragnął udać się do fryzjera. Właśnie tego fryzjera, którego zakład już kiedyś podziwialiśmy w miejskim zaułku.

 „A pozaaaaa tym, nic na dziaaaaałkach się nie dzieje…”

22 czerwca
      Kolejna zaprzyjaźniona łódka zwodowana i odpływa, a my nadal na kołkach.


Nic to… Już niedługo  i my znów popłyniemy.
     Przed rejsem obiecałam sobie, że będą przyrządzać owoce morza. Sprawdziłam w necie, jak robi się ośmiornicę, kalmary, mule… Byliśmy dziś w sklepie rybnym, ale nic nie kupiłam. 


Może innym razem nabędę coś bezpośrednio od rybaków. Na homara się nie skuszę, bo jak zabrać się do tego diabelstwa?

Poza tym cena jest zaporowa: 49 euro za kilogram. 

21 czerwca
      Uwielbiam poranki na łódce…Zazwyczaj budzi mnie słońce na twarzy i zapach kawy. No i uszczęśliwia ta świadomość, że niczego nie muszę. Ostatnio jednak zaraz pojawia się pytanie: czy dziś będą pieniądze. No i dziś nareszcie są! Hura!!! Właściwie to one wpłynęły już wczoraj, jednak nie – jak było uzgodnione  – na konto Cleopatra Marina, lecz na nasze konto walutowe. Nie mieliśmy tej świadomości. Wymagana kwota zaliczki została przez nas natychmiast przelana na konto CM, która też natychmiast zamówiła silnik w Atenach. W piątek ma być na miejscu, a w sobotę montaż. Trudno powiedzieć, jak długo to potrwa. Mamy nadzieję, ze jeden dzień wystarczy.
       Teraz trochę o naszym ubezpieczeniu: wykupiliśmy polisy (AC, OC, NW) w niemieckiej firmie Pantaenius, prowadzącej ubezpieczenia jachtów i ich właścicieli na całym świecie. Zrobiliśmy to za pośrednictwem agenta, p. Sylwii Graby oraz Nautica Nord z Gdańska. Współpraca z p. Sylwią była bardzo sympatyczna, a obsługa szkody w wykonaniu p. Piotra Lubowskiego z Nautica Nord kompetentna, szybka i pełna zrozumienia. Można powiedzie, że nieustająco pozostawał do naszej dyspozycji. W podobnie szybki sposób zareagował Pantaenius w Hamburgu. Podsumowując: od momentu pierwszego telefonu do działu obsługi szkód w Gdańsku do momentu przekazania pieniędzy na nasze konto przez ubezpieczyciela upłynęło dokładnie 10 dni.
Naprawdę polecam!
Teraz wszystko w rękach Greków. 

20 czerwca
       Część techniczna mariny zajmuje się również naprawami dużych jednostek morskich, na co pozwala im bramownica o udźwigu 300 ton. Mieliśmy okazję obserwować slipowanie i przewożenie na stanowisko remontowe całkiem sporego holownika. Była sposobność zobaczyć jego olbrzymią część podwodną. To, co widzimy zwykle na wodzie, jest tylko niewielką częścią tego wodnego Herkulesa.



19 czerwca
       Takie są tu procedury – nic nie poradzimy, bo nie da się ich przeskoczyć. Dopiero gdy wpłynie zaliczka od firmy ubezpieczeniowej, CM sprowadzi dla nas silnik z Aten, na co potrzebuje 2 – 3 dni. Obiecują natychmiast go zamontować.
    Niemal przez cały dzień szyłam moskitierę na forluk. Zużyłam na to kawał firankowej siatki i jakieś 5 metrów ołowianego sznurka (nie wiem, jak to nazwać), takiego, jakim  obciąża się brzeg firanki. Dziś próba – wizualnie daje efekt pozytywny, funkcjonalność podsumuję jutro po pierwszej nocy.

18 czerwca     
Dziś kończy mi się Internet, który kupiłam tutaj w Vodafonie. Należałoby jutro udać się do Prevezy, gdzie widziałam salon tego operatora, aby dokupić na następny miesiąc.  Zastanawiam się jednak, czy rzeczywiście trzeba? Z obecnego polskiego abonamentu będziemy mieli jakieś 6 G ( o ile dobrze rozumiem nowe zasady). Muszę to jeszcze sprawdzić.
Rano trochę się zachmurzyło – już mieliśmy nadzieję, że popada. Owszem, popadało…jakieś cztery duże krople na metr kwadratowy. Poza tym nic się nie dzieje – oprócz tego, że jest upał, po południu gwiżdże wiatr na takielunku i jest mnóstwo czasu na czytanie w cieniu bimini. Dopiero wieczór przynosi trochę chłodu, to znaczy jest 23 stopnie. 


17 czerwca
        Poznaliśmy polskich żeglarzy, którzy tutaj trzymają swój jacht i właśnie zaczynają rejs. Poszliśmy razem do tawerny na kolację, a potem długo w noc rozmawialiśmy o szczęśliwych i nieco mniej radosnych przypadkach na morzach i lądach. 

16 czerwca
      Czekamy… Piątunio!! Piąteczek!! Przecież trudno coś zaczynać w piąteczek, oprócz wypoczynku.

15 czerwca
     Rano spacerowaliśmy po Prevezie, a potem otrzymaliśmy wiadomość o decyzji firmy ubezpieczeniowej – miłą wiadomość. I gdyby nie opieszałość Greków w realizacji sporządzonego kosztorysu, można by powiedzieć, że sprawa postępuje w błyskawicznym trybie. Owszem, ale tylko ze strony ubezpieczyciela. Co do firmy remontowej – sprawa zaczyna irytować…Poinformowali nas, że czekają na potwierdzenie przekazania pieniędzy. Podobno takie mają procedury. Czyżby firma CM nie wierzyła w oficjalne potwierdzenie faktu przyznania odszkodowania, jakie otrzymała od Pantaeniusa???

14 czerwca
         W marinie można zrobić pranie – jest kilka automatów wrzutowych i suszarnia. Cena 5 €. Wyschło w tempie błyskawicznym. W cieniu bimini czytanie, krzyżówki, czytanie, sudoku, czytanie… i oczekiwanie na decyzję ubezpieczyciela.
Jedno mnie dziwi: na początku Grecy wykazywali zainteresowanie naszą sprawą, szybko wyjęli jacht z wody, dwukrotnie diagnozowali silnik na miejscu, wymontowali go. Kiedy jednak dowiedzieli się, że mamy polisę ubezpieczeniową, zaprzestali działań. O co chodzi? Przecież polisa  jest w poważnej, znanej w świecie żeglarskim firmie ubezpieczeniowej. 

13 czerwca
     Rano korzystamy z oferowanego przez marinę „taxi boat” i płyniemy do Prevezy. Potem obiad, czytanko, a wieczorem idziemy do tawerny. Kolacja była taka sobie (jakaś zapiekanka warstwowa: ziemniak, oberżyna, plaster mięsa wołowego, pomidor, a wszystko to zalane greckim jogurtem z przyprawami i zapieczone na złoto), ale piwo zimniutkie.
Pogoda stabilna – w dzień 29, nocą 19 - i tak codziennie.

12 czerwca
      Silnik został wymontowany przy pomocy odpowiedniego sprzętu i zabrany. Pod śrubą była wiązka resztek linek i żyłek, która pozostała po spotkaniu z podwodnymi śmieciami w okolicach Mitiki.
My siedzimy w cieniu bimini, bo nadeszło już greckie lato  - niebo bez jednej chmurki i palace słońce. Teren wysypany jest białym grysem. Co pewien czas włączane są zraszacze, gdyż niewiele trzeba, aby powstał kurz, zwłaszcza że nieprzerwanie trwa proces wodowania jachtów – jeżdżą zdalnie naprowadzane bramownice i samochody z leżami. Podziwiamy tempo i precyzję tych prac! 


Środek czerwca – wielu armatorów zwodowało łódki, ale są też jachty, które chyba od dawna stoją bez ruchu, wiele jest też wystawionych na sprzedaż. Wciąż jest tu las masztów, w których po południu, gdy zaczyna solidniej powiewać, wiatr gwiżdże, huczy i świszczy czasem bardzo nieprzyjemnie.
Cleopatra Marina to marina szczególna, oferująca pełen zakres usług remontowych. W porównaniu z innymi portami tego typu, miejsc cumowniczych jest niewiele i generalnie zajmują je same jachty armatorskie. Łódki stoją przy pomostach pontonowych, co niweluje niedogodności wynikające z niewielkiego pływu i silnego prądu, który jest w zatoce.
Personel mariny jest niezwykle miły i pomocny, reagujący na różne potrzeby.
Kompletujemy dokumenty dla ubezpieczyciela.
Siedzimy tu już kolejny dzień i powoli mamy dość…

10 - 11 czerwca
       Weekend, zatem sprawa usunięcia skutków awarii stoi w miejscu. Kontaktujemy się z ubezpieczycielem, robimy pierwsze uzgodnienia i czekamy do poniedziałku.
     W bezpośredniej bliskości mariny znajduje się tunel podwodny, łączący oba brzegi zatoki, którym można się dostać do Prevezy oraz międzynarodowego lotniska, obsługującego ruch turystyczny w rejonie południowej grupy wysp jońskich. Stąd do Levkady już tylko krok…
         Marina oferuje raz dziennie (g. 10.00) transport łodzią na drugą stronę, do Prevezy. Powrót po 2 godzinach. Płyniemy więc na zakupy i spacer po mieście.
Preveza z początku wydawała nam się miastem nieciekawym, jednak okazało się, że ma urocze zakątki, które poznaliśmy w czasie zagłębiania się w uliczki.






W marinie jest tawerna, gdzie podają piwo w mrożonych kuflach. Na upał działa wyśmienicie.


    Pod wieczór obserwujemy łowienie ryb przez miejscowych wędkarzy. Wykorzystując warunki związane z prądem w kanale, urządzają polowania z łódek na większą rybę, w jednej ręce trzymając ster, a w drugiej wędkę trollingową. Robią to przy najdłuższym, zewnętrznym pomoście mariny, gdzie woda wrze jak w saganie.




9 czerwca
            Nie zdążyliśmy spokojnie wypić porannej kawy, gdy podpłynęli pracownicy mariny, przejęli nasz jacht, przeprowadzili go pod bramownicę i sprawnie posadzili na platformie, którą przewieźli w głąb placu.



Po krótkim czasie łódka spoczęła na słupkach, gotowa do wyjęcia silnika. 


Zrobiliśmy zlecenie na naprawę. Mamy czekać…
Dziś zwodowano też „Cristi” Janusza. Miłego żeglowania, Panowie!
Zachód nad Aktio:

8 czerwca
            Przed południem odnaleźli nas Janusz i jego kolega, którzy przylecieli wczoraj do Prevezy.  Rada w radę – dzwonimy do Cleopatra Marina po ponton z marinero, który zaholuje nas do mariny. Przecież to tylko jakieś 3 km. Cena jest niemała: 200 €. Hmmm…dla nas za drogo.
Panowie zdecydowali, że najlepiej będzie samemu popłynąć – jest teraz trzech mężczyzn na pokładzie i wieje korzystny wiatr. Znalazła się nawet motorówka, która wyprowadziła nas z portu. Żagle w górę i do mariny. Za sprawą prądu w kanale mamy ponad 5 węzłów. 
           Na wysokości pomostów Janusz przez radio prosi o wysłanie riba, który wprowadzi nas do portu.  Zjawia się marinero, zrzucamy żagle i na holu zmierzamy do mariny.


     Na pomoście czeka już drugi pracownik, przejmuje cumy, zaczynamy cumowanie. I nagle jesteśmy świadkami sytuacji, która mogłaby się dla kogoś zakończyć tragicznie. Rib (ponton) z pełną mocą i wyciem wjeżdża na dość wysoki betonowy pomost, marinero wypada do wody, ponton spada z pomostu i próbuje przecisnąć się między naszą łódką a keją. Nagle potężny silnik szczęśliwie gaśnie, a ponton uspokaja się. Przerażeni byliśmy wszyscy. Takie zablokowanie się manetki – i nieszczęście gotowe.
      Po jakimś czasie przyszli mechanicy, potwierdzili wcześniejszą diagnozę i zapowiedzieli, że sprawą zajmą się jutro.
Dzień był trudny, ale sprawy chyba zaczynają się prostować. Dzięki, Januszu, za pomoc!

7 czerwca
            Planowaliśmy popłynąć dzisiaj do Prevezy. Niestety, do południa nie było w ogóle wiatru, umożliwiającego nam wyjście z portu na żaglach wąskim przesmykiem wzdłuż wału kamieni, o określonej porze. W kanale prowadzącym do Prevezy jest prąd, dochodzący do 3 węzłów, który potrafi znacznie utrudnić żeglugę i cumowanie. Wg miejscowych żeglarzy, aby sobie z nim łatwiej poradzić, powinniśmy wyjść o godz. 11.00 przy dość silnym wietrze północno - zachodnim. Nie było szans…
        Po południu poszliśmy kupić trochę owoców, a na zimne wino wstąpiliśmy do „Didaskaliów” i trafiliśmy na wspominkowy pokaz slajdów miejscowego klubu górskiego. Zabawa trwała do północy.

6 czerwca
       Rano przyjeżdża Filippos z pytaniem, czy już był mechanik. Nie, czekamy… Pojechał gdzieś i za pół godziny zjawił się ponownie, a tuż za nim mechanik. Oj, Filippos, co my byśmy zrobili bez Twojej pomocy?
         Diagnoza się potwierdza – silnik wymaga remontu. Serwis jest w Marina Cleopatra. Problem polega na tym, że aby wyjąc silnik, należy najpierw wyslipowac łódź – tak po prostu został zamontowany. Akcja zaplanowana jest na dzień jutrzejszy, oczywiście o ile pozwoli wiatr. Musimy przecież na żaglach najpierw wyjść z portu, a potem przycumować do kei w Prevezie. Ojej, powie ktoś, przecież tak się kiedyś robiło. Ok, tak się robiło i robi, ale nie w ciasnym porcie, w którym na dodatek obowiązuje zakaz wchodzenia na żaglach.
       Kolejna wizyta w „Didaskaliach” potwierdziła gościnność ich właścicieli - Stelli i Apostolisa. 

5 czerwca
          Czekamy dzielnie na mechanika… Przyjeżdża Filippos z informacją, że fachowiec ma dziś dużo pracy i trzeba mieć cierpliwość. Nasz kłopot nie daje mu jednak spokoju i sam zagląda do silnika. Pomysł: jedna świeca do wymiany. Filippos jedzie do miasta po świecę. Zamontowanie nowej daje efekt podobny – silnik nie odpala. Grzebią dalej. Jest kolejna diagnoza – woda w cylindrze. I jakkolwiek by to romantycznie nie brzmiało, wcale takie przyjemne nie jest.
           Idziemy zwiedzać okolicę. Preveza to greckie miasto, które nie zachwyca. Z bulwaru, przy którym stoją jachty, jest szeroki widok na przeciwległą stronę, gdzie mieści się Cleopatra Marina – olbrzymia „przechowalnia” jachtów, usługi remontowe i serwisowe. Tam trzyma swoją łódź Janusz i my też na pewno tam się przemieścimy. Wracając ze spaceru wstępujemy do przedmiejskiej tawerny „Didaskalia”. Lokal typowo grecki, bardziej dla mieszkańców niż turystów.  Gościnność właścicieli nas zachwyca...
          Pod wieczór mamy gości – Filippos z żoną. Przyjechali poprawić nam humory, bo żeglarz powinien wspomóc żeglarza w każdej sytuacji.  Rozmawiamy już nie tylko o awarii i mechaniku.

4 czerwca
            Wychodzimy z Mitiki zaraz po wczesnym śniadaniu, dokładnie obserwując wodę, gdyż płycizn, raf i kamieni jest tu dużo. Wiatr południowy, słabiutki jeszcze. Na dzisiejsze popołudnie jest żółte ostrzeżenie o burzy, ale do kolejnego celu mamy blisko, bo jakieś 10 Mm. Płyniemy w kierunku Prevezy, gdzie za 3 dni spotkamy się z Januszem. To już blisko, a czasu mamy dużo. Przed Prevezą chcemy zatrzymać się w porcie, o którym locje jeszcze milczą, ale mapa GPS informuje, że jest on w budowie. Wiatr wciąż słaby, martwa fala, upał… Płyniemy najpierw na silniku, potem tylko na foku, bo nie chcemy składać bimini, które chroni nas przed słońcem. Aby nie wejść w akwen oznaczony bojkami „Uwaga, nurek!” (czyżby kolejne polowanie na barakudy?), musimy na chwilę wspomóc się silnikiem. Nie zapala. Irek wchodzi do wody i oczyszcza śrubę z jakichś lin i żyłek. Sprawdzenie tego, owego i jeszcze czegoś nie przynosi rezultatu – kataryna nie zaskakuje. Składamy bimini, stawiamy grota i myślimy, jak wejść do nieznanego portu bez silnika, na żaglach. Wiatr się wzmaga. Gdy podchodzimy do falochronu, analiza sytuacji wskazuje, że w wejściu powinien być półwiatr. Na cyplu siedzi człowiek i nas obserwuje. Wpływamy, wejście jest wąskie. Z lewej strony wysokie nabrzeże betonowe, z prawej kamienie. Okazuje się, że w basenie portowym wiatr zmienia kierunek i stajemy w linii wiatru, bez możliwości wykonania manewru. „Mistrzunio manewrówki portowej” jednak daje radę  - szczęśliwie udaje się uchwycić bosakiem końcówki nabrzeża i już jest po strachu. 

W cumowaniu pomaga nam człowieka, który obserwował nasze awaryjne wejście. To Filipos, żeglarz, zawodowy skipper. Zaraz zaoferował pomoc – przyśle do nas swojego znajomego mechanika, ale musimy zrozumieć: w Grecji jest teraz trzydniowy weekend, a na dodatek…sjesta. Rozumiemy i będziemy czekać z nadzieją, że awaria nie jest zbyt poważna.
            Port jest rzeczywiście nowy, zbudowany z europejskich funduszy, bardziej dla łódek miejscowych niż dla jachtów z morza. 



Jest szeroki slip i duży plac manewrowy, woda i prąd. 
Do Prevezy jakieś 3 km drogą. 

3 czerwca
Obudził nas dzwon z pobliskiego kościółka – bije melodyjnie, subtelnie…Dzień wstał pochmurny i gorący. Wiatru jak na lekarstwo. W porcie dziś więcej ruchu niż w poprzednich dniach, bo to dzień wolny. Na keję wjeżdża samochód z ciepłymi bochenkami chleba po 1 €, niedługo po nim drugi, z warzywami i owocami. Są pomidory, ziemniaki, jakieś warzywa strączkowe, melony, ogórki, bakłażany, cytryny… Wszystko świeże i dużo taniej niż w sklepie. Kupujemy to i owo. Pomidory są przepyszne, a melon bardzo słodki i soczysty.
Wychodzimy przed dwunastą. Rozwiało się, mamy prawy baksztag, 4 do 6 węzłów. Piękna żegluga! Dziś celem jest niedaleka Mitika. Podejście jest trudne, bo płytkie i kamieniste. Wg locji jest to spokojna wioska rybacka – i rzeczywiście: za kamiennym falochronem zastajemy tylko łodzie miejscowych rybaków, a dno usiane śniętą rybą. Na szczęście nie śmierdzi. Miejsce cumowania – zresztą jedyne możliwe – wskazał nam rybak, majstrujący coś przy swojej łodzi. Można uzupełnić wodę, gdyż jest jeden kran. Port jest bardzo płytki i raczej nie nadaje się na miejsce schronienia dla jachtów kilowych.
Przystań Mitika jest nieciekawa, ale za to okolica przepiękna, zwłaszcza długa plaża pod rudawym klifem.


 Podziwialiśmy barakudę, upolowaną przez nurka z kuszą,

oraz obserwowaliśmy łowienie ośmiornicy. 

Wieczorem na molo pojawiło się wielu wędkarzy, którzy obsiedli falochron na wprost zachodu słońca. 


W kabinie intensywnie pachniała gardenia, którą niespodziewanie dostałam od nieznajomej Greczynki. 

Piknie jest…

2 czerwca
         Pozostaliśmy w Ligii jeszcze jeden dzień. Podoba nam się tu - jest bezpłatna, wygodna keja, spokój rybackiej wioski, poza tym nie ma wiatru, a na silniku bez sensu jest pływać w upale. Obok cumuje jacht wielkości naszego, z parą niemieckich żeglarzy starszych od nas. Też, widać, włóczą się po Grecji. Pod wieczór przybił jeszcze jeden jacht śródlądowy, też z dwojgiem żeglarzy. Okazuje się, że ludzie pływają! Spokojnie, rozważnie, z prognozą pogody pod pachą… Da się!

1 czerwca
         Wczoraj po południu, gdy stanęliśmy na kotwicowisku w Fanari, trochę wiało w zatokę, wchodziła do niej fala, ale jacht dzięki temu stał bezpiecznie na napiętej linie kotwicznej. W nocy uspokoiło się morze, uspokoił się wiatr, który na chwilę przed tym pokręcił się trochę po zatoce. Następnie pojawił się prąd. Wtedy – jak to czasem bywa w takiej sytuacji – łódka zakręciła się, potańczyła na linie kotwicznej i kotwica po prostu „puściła”. Mieliśmy trochę manewrów nocnych, bo alarm kotwiczny wyrwał nas ze snu.
          Rano bujało, więc szybko – podobnie jak inne łódki – podnieśliśmy kotwicę i wypłynęliśmy w morze. Z początku trochę wiało, ale za jakąś godzinę morze zrobiło się gładkie jak stół. 


Trzeba było zwinąć żagle i odpalić silnik.  Zmierzaliśmy do osady rybackiej o pięknej nazwie Ligia. Wejście do niej nie jest bezpieczne, bo trzeba ominąć liczne kamienie, widoczne nawet tuż pod powierzchnią. Za kamiennym, solidnym falochronem jest betonowe molo, do którego można bezpiecznie przybić. (Uwaga, Panie Piotrze! Już jest woda i prąd.) 


Jachtów jest mało. Osada nie gwarantuje wielu atrakcji, choć jest tu kilka tawern, a przy kei łodzie rybackie, oferujące efekty swojej pracy.
          Po obiedzie poszliśmy na poszukiwania sklepu oraz – a nawet przede wszystkim – zwiedzanie miejscowości. Sklep właśnie się „rozkręca”, niewiele w nim jeszcze jest, ale zimne napoje kupiliśmy. Na "winklu", pod dającym cień drzewem oliwnym, smakowały wyśmienicie. 


Chleb, masło i ser będą jutro rano… Są za to jajka "z domowego chowu". Jedno 40 centów. Nieco lepiej – ale jajecznica wciąż zdecydowanie za droga. Dobrze, że nie przepadam…
Wieczorem obserwowaliśmy zachód słońca, który w Ligii wygląda bardzo pięknie. 




31 maja
         Dzisiaj naszym celem jest Ammoudia w zatoce Fanari, u ujścia rzeki Acheron. To mitologiczna rzeka, jedna z pięciu rzek Hadesu (pozostałe to Styks, Lete, Pyriflegeton i Kokytos). Była „rzeką smutku”, oddzielającą przedpiekle od właściwych sfer piekielnych.


     Wpływamy z morza w rzekę z zamiarem zacumowania gdzieś przy jej brzegu. Niestety, miejsca jest niewiele i zajmują je łodzie wycieczkowe i rybackie oraz kilka jachtów, które chyba tu zimowały. Wycofujemy się zatem i kotwiczymy w zatoce, na wysokości długiej plaży. Jest tu bardzo płytko – jachty z większym zanurzeniem muszą stanąć dość daleko od brzegu.  
      Ammoudia to miejscowość typowo wczasowa – jest mnóstwo tawern i apartamentów do wynajęcia, ale wciąż jeszcze mało letników. Zadziwia nas architektura budynków, jeszcze takiej w Grecji nie widzieliśmy.


      Poszukiwanie sklepu zostało zakończone sukcesem – oferują wszystko, co potrzeba, choć wybór niewielki. 

29  – 30 maja 
            Dwa dni na „porting”. Najpierw poszliśmy do miasta inną drogą, dłuższą lecz łatwiejszą. W sklepie Vodafonu kupiliśmy ładowarkę i zapłaciliśmy 15 € za coś, co u nas kosztuje ze 20 zł. Za to na targu cud – pomidory po 1€ za kg, pomarańcze też po 1€ (sam sok i zapach!), jajka też po 1€…za sztukę! Na dodatek bardzo małe – nie kupiliśmy, mimo zapewnień, że „od kur grzebiących”. Ciekawe, co one wygrzebują – chyba złoto. W sklepie zresztą też nie lepiej: wytłoczka 6 sztuk – 3 euro, czyli jakieś 2,20 zł za sztukę. Jednym słowem w Grecji jaja są bardzo drogie!
           Wdrapaliśmy się na wzgórze z drugiej strony zatoki – znajdują się tu ruiny starego kościoła, 



rośnie gaj oliwny 




oraz rozciąga szeroka panorama Morza Jońskiego.



         Należało też pomóc pewnemu Grekowi, który wodował swoją łódkę przy pomocy licznych rąk plażowiczów i przechodniów, przywoływanych gromkim głosem właściciela. 
      "Porting" zakończyliśmy miejscowym winem i prawdziwą chałwą, kupioną na wagę – pamiętam taką z dzieciństwa.

28 maja
            Dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie Pargi. Zanim wyszliśmy, wędka wylądowała za burtę, z przynętą – z powodu braku innej – w postaci kawałka topionego serka. No i wzięło! Nawet 4 razy! 


Nie mieliśmy pojęcia, co to za ryby. Jak się potem okazało, smaczne seabassy. I pomyśleć, że drapieżne seabassy wzięły na serek, całkiem przecież „niemięsny”.
            Wędrówka po Pardze, najpierw w górę, potem w dół, potem znowu w górę, w upale, dała nam w kość. Miasto jest pełne kawiarenek, bardziej i mniej (raczej mniej, jak to w Grecji) wytwornych restauracji i tawern, sklepów z pamiątkami, kapeluszami przeciwsłonecznymi lub skórzaną galanterią, a przede wszystkim pełne hoteli, hotelików i apartamentów do wynajęcia. 


Nie mogliśmy zrezygnować z wdrapania się na górę z ruinami fortecy weneckiej z XVII wieku. 



Z góry rozciąga się imponujący widok na zatokę miejską oraz – z drugiej strony – na plażę Valtos. Widać także wysepkę, na której wśród drzew bieleje mały kościółek.


            Z trudem zdążyliśmy przed burzą – gdy wchodziliśmy pod nasze bimini, spadły pierwsze krople deszczu. Zaraz potem powietrze schłodziła ulewa.

           

27 maja
      Wypłynęliśmy z Gaios dość wcześnie, tuż po wschodzie słońca. 


W ten sposób opuściliśmy na pewien czas wyspiarską część Morza Jońskiego i przeszliśmy na część lądową. Ten obszar Grecji to Epir, najbardziej górzysta prowincja grecka. Parga to atrakcyjne miasto wybrzeża Epiru, leżące nad malowniczą zatoką, u podnóża porośniętych roślinnością gór. 


Atrakcją Pargi są pobliskie plaże, zwłaszcza długa, znana Valtos, przy której mieszczą się ośrodki wypoczynkowe.




     Postacią historyczną pochodzącą z Pargi jest syn rybaka, który został potężnym wezyrem Imperium Osmańskiego oraz miłośnikiem i kolekcjonerem sztuki – Ibrahim Pasza, znany z serialu „Wspaniałe stulecie”.
    Niestety, żeglarze wystarczającej wygody tu nie mają. W porcie miejskim nie ma miejsca dla jachtów, gdyż zajmują je statki wycieczkowe i taksówki wodne. Druga zatoka Pargi posiada kamienne molo, tym razem zajęte przez łodzie rybackie i miejscowe. Pozostaje kotwicowisko przy plaży Valtos (bliżej brzegu uwaga na kamienie!!) 

oraz …północny kraniec tej plaży, gdzie – o ile odwaga pozwoli – można stanąć dziobem na piasku. Po prostu jakieś 4 – 5 metrów od brzegu zaczyna się głębina. Dziób wjeżdża na plażę, ale kilowi nic nie zagraża. 


Tak właśnie stanęliśmy - mieczówką mogliśmy to zrobić bez stresu. Duże jachty też stoją, ale w czasie manewrów na twarzach sterników widziałam obawę i niedowierzanie. Na brzegu jest kran z wodą. Postój w takim miejscu, to i kąpiel - pierwsza kąpiel w morzu. Woda ma 21 stopni. Postanowiliśmy pozostać tutaj dłużej.

26 maja
         Dziś naszym celem jest Parga na lądowej części Morza Jońskiego, czyli opuszczamy Gaios, aby… wrócić tu po godzinie. Nie, nie, to nie tęsknota za piękną Paxoi spowodowała, że wróciliśmy, lecz stan morza. Okazało się, że trochę wieje i morze jest rozhuśtane. Przy półwietrze, a taki mamy do Pargi, fala niemal wdziera się na pokład przez burtę. Dyskomfort bujania i bezpieczeństwo każą nam zrobić odwrót i zrezygnować dziś z pływania.
         Obejrzeliśmy już w miasteczku wszystko godne uwagi, zatem dzień spędzamy na łódce. Traf chciał, że statkiem wycieczkowym przypłynęła z Korfu grupa polskich wczasowiczów, na dodatek…z Torunia. Spacerując po Gaios, wielu z nich zatrzymywało się przy naszym jachcie, widząc polską rejestrację. Dziwowania się i ciepłych życzeń szczęśliwego rejsu nie było końca.
         Siedzimy sobie…czytamy…popijamy zimne winko…No i kogóż widzimy? Ekipa z Longos czyli kolejne niespodziewane spotkanie! Lakka, Longos, Mongovissi, a teraz Gaios. Posiedzieliśmy u nas, potem w kawiarence u Greka na drinku, potem na kolacji – i po tak miło spędzonym wieczorze pożegnaliśmy się serdecznie i panowie poszli szukać taxi, aby wrócić do siebie.  Ale gdybyż to było takie proste…

       Marcin, Sam, Anjed, Jerzy – dzięki, miło było Was poznać i przyjemnie z Wami pobyć.

25 maja
     Plan jest taki: zaraz po śniadaniu popłyniemy do sąsiedniej zatoki – Mongonissi. Chcemy tam zakotwiczyć na jakieś 2 – 3 dni, aby poświęcić nieco czasu sprawom naszego „gospodarstwa” – pranie byłoby tu główną czynnością. Po króciutkim przelocie wchodzimy do zatoki – rzeczywiście pięknie tu, choć spodziewaliśmy się czegoś innego. Jest pomost z zagospodarowanym nabrzeżem (leżaki, parasole) oraz dwie tawerny. Stajemy na kotwicowisku. Robimy przejażdżkę pontonem (nie można wpłynąć zbyt głęboko w zatokę, gdyż jest przegrodzona kamiennym mostkiem), potem lądujemy na brzegu, przy jednej z tawern. A tu miła niespodzianka! Spotykamy znajomych z Longos, którzy właśnie przypłynęli tu stateczkiem wycieczkowym.


 „Greek Waters Pilot” informuje, że zwykle wiatr wieje prosto w zatokę. Tak jest i tym razem. Wg prognozy w nocy może być burza, a brzeg jest kamienisty i my nie jesteśmy pewni naszej kotwicy, zatem wracamy do Gaios na noc. 

24 maja
            Rano, czekając na wiatr, długo chodzimy po Longos i okolicach, oglądamy to, co pozostało po starej mydlarni, robimy spacer kamienną drogą gdzieś w górę, pijemy kawę w tawernie, aż wreszcie wypływamy do Gaios, sąsiedniej zatoczki z miasteczkiem o tej samej nazwie. Gaios jest głównym miastem Paxos. Stajemy przy kei miejskiej (bo innego miejsca tu nie ma). 


Brak muringów, za to są słupki na wodę i prąd, jak się okazało -  na kartę. Keja jest płatna: 2 euro za metr łódki plus grecki „VAT”. Niestety, nie ma wc. Jeśli ktoś potrzebuje paliwo do silnika, na keję przyjedzie niewielka cysterna, wystarczy zadzwonić – numery telefonu są na ogłoszeniach, mają je również w tawernach.
        W Gaios ceny są wyższe przynajmniej o 50%, zwłaszcza w restauracjach i  tawernach.  Dla porównania: w Lakka za piwo i kieliszek wina zapłaciliśmy w tawernie 5 euro – tutaj za to samo i w podobnym miejscu 9 euro. Chleb dotąd kupowaliśmy po 1 euro, tutaj 1,30 – 1,50. Ryby na stoisku kosztowały akurat dwa razy więcej niż te z Petriti od rybaków. Wysokie ceny nie są w stanie odebrać zatoce uroku. 

Pamiętam z wcześniejszego rejsu, że atrakcją kei był sznur szaro – białych gęsi, spacerujących wzdłuż nabrzeża. Teraz są tylko dwie…Łażą sobie, przysiadają przy klientach tawern, zaglądają do łódek, czekając na jakiś smakołyk.


Pod wieczór, gdy w miasteczku robi się gwarnie, gęsi wędrują w głąb zatoki, gdzie jest znacznie spokojniej. Widzieliśmy je tam śpiące pod latarnią uliczną.

23 maja
        Wczoraj w Lakka spotkaliśmy dwóch młodych Polaków, którzy przystanęli porozmawia z nami, gdy usłyszeli język polski. Przebywają u znajomych w Loggos, a że my planujemy odwiedzić tę zatoczkę, więc umówiliśmy się na następny dzień.
            Z Lakka do Longos (Loggos) jest tylko 2,5 Mm, więc zjawiliśmy się tu w porze późnego śniadania. Zatoka jest mała i urocza, ale miejsca do cumowania niewiele. Stajemy przy wewnętrznej stronie krótkiego mola, na kotwicy i cumach do brzegu. Można stanąć również z drugiej strony mola lub na niewielkim kotwicowisku.
Jak głosi mit, wyspa Paxoi (Paxos) powstała, gdy Posejdon odrąbał trójzębem południowy cypel Korfu, aby na oddzielnej pięknej wyspie spotykać się w spokoju z kochanką. Paxos słynie z upraw i produkcji oliwy. Zachwyciły nas pnie starych drzew oliwnych, które przybierają najrozmaitsze formy.






Wydaje się, że połowa mieszkańców Grecji to koty. Miasteczko Longos ufundowało swoim bezdomnym kotom niezłe warunki bytowania:

Niektórzy twierdzą, że zatoczka Longos jest najpiękniejsza na Paxos. Coś w tym jest:

Na kei spotykamy chłopaków i jesteśmy zaproszeni do nich na śniadanie i prysznic, którego usilnie szukamy. Niewielki apartament z wielkim tarasem, a tu stół, fotele, leżaki…Po chwili przychodzą kolejni znajomi – Anglicy, Grek – i biesiada trwa iście grecka.
Dowiadujemy się, ze w czwartki w jednej z tawern odbywa się koncert tradycyjnej muzyki greckiej na żywo. Podobno warto skorzystać. Niestety, jest dopiero wtorek, a my jesteśmy umówieni ze znajomymi dość daleko stąd i możemy nie zdążyć tam dotrzeć. Zatem rezygnujemy z wielkim żalem.

22 maja
        Przed wypłynięciem trzeba iść na zakupy. Jest godzina siódma, delikatna mgiełka unosi się nad wodą, wiatr zaczął powiewać korzystnie dla nas, więc nie ma na co czekać. Idziemy więc do sklepu, a tu… jeszcze zamknięte. Otworzą o 9.00. Grecy lubią wieczory, ucztują i wiodą życie towarzyskie do późna, więc za wyjątkiem tych mężczyzn, którzy wypłynęli na łowisko przed świtem, jeszcze śpią. Komu potrzebny sklep przed dziewiątą?
      Czekamy zatem – jeszcze jedna okazja do obserwowania klimatu greckiej osady rybackiej. Kolorowe łodzie, każda w swoim indywidualnym stylu, bujają się na fali.








Kilka kutrów i mniejszych łodzi już powróciło z morza – rybacy wyjmują ryby z sieci, sortują, zasypują lodem w styropianowych skrzynkach, myją pokłady, porządkują sieci.
Koty też wiedzą, kiedy przyjść do portu.
Przy niektórych łodziach wystawiono wagę szalkową – można kupować! Małe sardynki po 3 euro/kg, mniejsze makrele po 4, a podobne do orady (melagonia czy jakoś tak ) nawet po 10 euro/kg. Nikt nie oferuje kalmarów i małży. Mam ochotę zrobić małże, przepis też mam oraz wino, oliwę i czosnek, a zieloną pietruszkę widziałam wczoraj w sklepie. Niestety, są tylko ryby. Gdy do portu zbliża się jakiś samochód z potencjalnym nabywcą ryb, sprzedawcy przywołują go do siebie okrzykami i głośno zachwalają towar.
            Po zakupach i śniadaniu – w drogę. Wiatr NE, 1 do 2, potem zmienił się na E i SE, a na końcówce Korfu zaczął wiać W 3 do 4. Zarefowaliśmy żagle i płynąc z prędkością 3 – 4 węzłów zmierzamy do Lakki na Paxoi. Wejście do zatoki turkusowe – znaczy płytko.

       Mocno wieje, zatem żagle musimy zwinąć już w zatoce, tymczasem wielki luksusowy jacht motorowy wykonuje jakieś dziwne manewry. Przeszliśmy mu przed dziobem, zwinęliśmy sprawnie żagle i wzorcowo podeszliśmy do nabrzeża, by znów zakotwiczyć…do stolika tawerny. Zatoka jest płytka, większość łódek stoi na kotwicowisku, a ich załogi pontonami udają się do miasteczka, do tawern. Pod wieczór puste dotąd restauracje, które – jak to w Grecji – wyległy na ulice, budzą się do życia, a nad placykami i w uliczkach unosi się delikatnie czosnkowy zapach owoców morza. Przy pierwszej naszej wizycie w Lakka kilka lat temu jadłam tu (Pamiętacie, Kasiu i Doroto?) najlepszą w świecie mussakę. Zamierzam powtórzyć. 

21 maja
Prognoza straszyła od wczoraj, a że nam – jak wiadomo – nie spieszy się, a miejsce jest urokliwe, więc postanowiliśmy przeczekać słabszy moment aury i zostać w Petriti. Ranek wróżył niewiele dobrego – był ciepły, choć pochmurny:

 Połaziliśmy trochę po osadzie, odkrywając wiele klimatycznych tawern wzdłuż wybrzeża:






Niebo powoli „granatowiało”. Niepokojąco wyglądały te lejki wychodzące spod podstawy chmur:

Zanim zaczęło porządnie wiać, skorzystaliśmy z solidnie zakotwiczonej łodzi rybackiej, na którą podaliśmy z dziobu cumę.  Tym samym ochroniliśmy naszą kotwicę przed zerwaniem.
Od rybaka, który akurat wrócił z morza i z którym wymieniliśmy uwagi o aktualnych warunkach pogodowych, otrzymaliśmy trzy świeże makrele. Chcieliśmy kupić dwie, ale o zapłacie nie było mowy, a do siatki trafiły trzy ryby.
Tymczasem całkowicie wypogodziło się. Zapach smażonej przez nas ryby dochodził do nozdrzy stojących obok żeglarzy niemieckich, zatem jedna rybka, na spróbowanie, powędrowała na tamten jacht. Rewanż to sprawa honorowa, zatem posmakowaliśmy kieliszeczek ich rakii, potem nasz rewanżyk… i tak poszło. Wszelakich dyskusji w języku „angielskoniemieckofrancuskim” było wiele.  

20 maja
        Długi dzień na wodzie. Płyniemy niespiesznie pod wiatr SE, wzdłuż wschodniego brzegu wyspy. Zaglądamy do kilku miejsc, wreszcie decydujemy się popłynąć jeszcze trochę i stanąć w zatoczce rybackiej Petriti, którą Piotr Kasperaszek nazywa niezwykle „klimatyczną”.  Zgadza się - wybór jest doskonały, tego szukamy! Bardzo nam odpowiada klimat wioski rybackiej, z wieloma oryginalnymi łodziami, pełnymi kolorowych sieci oraz rozprawiających głośno o czymś na brzegu rybaków.
Dla jachtów miejsca przy betonowym molo jest niewiele. Nie ma muringów i bojek – trzeba stawać na własnej kotwicy. Na kei jest woda oraz pojemniki na śmieci.
Najpierw robimy spacer po osadzie: jest tu doskonale zaopatrzony sklep, gdzie kupi się dosłownie wszystko i to w dużym wyborze. Aż dziwne, bo powierzchnia „marketu” jest naprawdę niewielka. Daje się zauważyć, ze ceny są niższe niż w poprzednich miasteczkach wyspy.
Kolacja w tawernie „Leonidas”
usatysfakcjonowała nasze kubki smakowe – ośmiornica z grilla była mięciutka, rozpływająca się w ustach i świetnie doprawiona. 

Tawerna oferuje również prysznice oraz pralkę (!!). Prysznic dla klientów na pewno free, pralka – nie wiem. 


19 maja
            Korfu to stolica Korfu (po grecku Kerkyra) – jednej z siedmiu wysp jońskich (Korfu, Paxos, Lefkas, Itaka, Kefalonia, Zakinthos i Kithira), posiadających wspólną nazwę Eptanissia. Wg wielu opinii jest to najpiękniejsze miasto Grecji. Na jego wyjątkowość składa się konglomerat pierwiastków bizantyjskich, weneckich, francuskich i brytyjskich, nad którymi górują dwie średniowieczne twierdze i którym dodaje swoistego uroku Esplanada – centralna ulica miasta, pełna eleganckich sklepów i stylowych kawiarenek, a wszystko to okraszone jest prawdziwie greckim klimatem. 




   Stajemy w porcie Mandraki, tuż pod Starą Twierdzą.
      

Port należy do Corfu Sailing Clubu, ale przyjmują również jachty z zewnątrz. Jest woda, prąd i prysznice. Opłata zależy od długości jachtu - my zapłaciliśmy 20 euro. Dzień spędzamy zwiedzając miasto oraz napawając się jego urokiem. W naszym porcie też jest pięknie, bo także tu - jak w wielu miejscach Korfu – kwitną dorodne bugenwille.


            Do ostatniej kawy z Frankiem, który dziś wraca do domu, kupiliśmy baklawę – tradycyjny przysmak grecki. 

        Po południu jeszcze raz wędrujemy po mieście, a wieczorem podziwiamy podświetloną Starą Twierdzę z kokpitu łódki. Warto pamiętać, że wejście do twierdzy jest odpłatne (3 euro) dla zwiedzających, ale jednocześnie przez jej teren prowadzi wyjście z mariny Mandraki. Wracając z miasta do portu należy – jak nam powiedział pan z okienka – stanąć wraz z innymi w kolejce i poinformować, że idzie się do mariny na swój jacht.

18 maja
        Niewielki przebieg do kolejnej zatoczki i osady Kalami. Rekreacja, łowienie ośmiornic na nowo kupioną przynętę, doświadczenia z kotwicami, kąpiel… Woda podobno już dostatecznie ciepła. No nie wiem… 

Ouzo podobno smakuje tylko w Grecji...niektórym. Ja lubię – oczywiście z wodą i lodem.


17 maja
      Rano idziemy do Port Police. Jest decyzja – zakup winiety nas nie obowiązuje. Możemy wypływać, więc wypływamy. Za kilka minut dogonił nas na motorówce pracownik mariny z żądaniem zapłaty za postój. Czujni są. Próbujemy wyjaśnić polengliszem, że czekaliśmy nie z własnej woli na decyzję policji. No to mogliśmy wypłynąć i wrócić rano – twierdzi. Nie, nie mogliśmy – mądrujemy się tym samym polengliszem - bo nie mieliśmy przecież pozwolenia władzy na pływanie po wodach greckich. Zrozumiał wreszcie, w czym rzecz, dzwoni do biura, sprawdzają na policji, że to prawda – i puszcza nas wolno. Znów kilkadziesiąt euro pozostało w kieszeni.
        Franciszek ma lot z Kerkiry 19 maja, więc wracamy jeszcze na północ, aby pobyć w pięknych zatoczkach wschodniego brzegu. Korfu to zielona wyspa Grecji.
Po kilku milach dobijamy do pomostu tawerny „To Fagopotion” w Agios Stefanos Sinion, malowniczej miejscowości, z której dokładnie widać brzeg albański.

 Siedzimy godzinkę na jej tarasie. Jest WI – FI, dobre wino, subtelna muzyczka grecka. Następnie zwiedzamy okolice zatoki, cudem unikając obfitego deszczu, który na zmianę z ostrym słońcem urozmaica dzisiejszą aurę. 
                                   
 Na początku wszystkie tawerny są puste, a kelnerzy stojąc przy swojej restauracji zapraszają do stolików. Prawdziwie grecki klimat… Jemy kolację w tawernie Christosa Vlachosa, bo tak trzeba – przy jego pomoście stoimy. Zamawiamy kalmary, małe sardynki, saganaki czyli panierowany ser kozi. Pod wieczór tarasy tawern powoli zapełniają się letnikami, którzy zjeżdżają samochodami z rezydencji i kwater, rozłożonych na zboczach zatoki. Robi się gwarno w miasteczku, ale my zmierzamy do koi, bo wczorajsze żeglarskie spotkanie z rodakami przeciągnęło się długo w noc i mamy zaległości w spaniu. 
    
16 maja
          Wiemy, że odprawę „na wejściu” możemy zrobić w Marina Gouvia – wielkiej marinie 5 km od Kerkyry. Gdy zbliżaliśmy się do portu, wypłynął do nas pracownik mariny i poinformował, że pomost przeznaczony dla odpraw znajduje się z lewej strony, przy slipie, pod niebieskim dźwigiem. Stajemy burtą do innego jachtu, zaproszeni miłym gestem, gdyż miejsca jest mało. To prawdziwi morscy włóczykije:


Pada jak z cebra.

       Idziemy na poszukiwania Port Police. Biuro PP (czynne od 9.00 do 14.00) znajduje się w najbliższym, różowawym budynku, wejście z prawego szczytu. Poproszono o dokumenty: lista załogi (mamy wydrukowaną, lecz policjant robi swoją, spisując dane z paszportów), dokument odprawy z Chorwacji, ubezpieczenie czyli „niebieska karta”, certyfikat jachtu. I tu sympatyczny grecki pan policjant zrobił głupią minę, podrapał się w czubek głowy i mówi:
 - Idźcie na kawę i wróćcie za pół godziny.
My na kawę, a policjant za telefon i gdzieś dzwoni. Chyba domyślamy się, o co chodzi…
Nie, nie, nie… to nie my mamy kłopot, a Grecy.
Otóż: jachty spoza Grecji muszą oczywiście wykupić winietę, czyli tzw. DEKPA (Pleasure Craft Traffic Document) oraz wnieść opłatę klimatyczną EKOEMIN. W sumie to przeszło 50 euro. Żeglarze mówią, że podobno nikt tego nie sprawdza, ale prawo rzecz święta. Do tego roku z obowiązku posiadania winiety zwolnione były łódki poniżej 10 m. Teraz jest to 7 m. Nasza łódka, Pegaz 696N, ma długość – jak widać – 6,96 m. No i Grecy mają teraz problem: czy 6,96 m to już jest 7 m, czy jeszcze nie jest.
Wracamy po kawie, decyzji nie ma, może będzie jutro rano, mamy więc tu pozostać do jutra. Nie ma sprawy, nie spieszy nam się, ale dlaczego mamy płacić kilkadziesiąt euro za marinę, skoro nie z własnej woli tu pozostaniemy? Ok, mamy stać przy pomoście odprawy.
Zatem korzystamy z dobrodziejstwa mariny pod tytułem „prysznice”, zastanawiamy się, czy prawie siedem to już siedem i spędzamy miły wieczór z poznaną tu sympatyczną, polską załogą. Przy tej okazji dowiadujemy się, że alkohol w sklepie mariny kosztuje dużo, dużo więcej niż ten sam alkohol tuż za ogrodzeniem, w miasteczku, na rogu po lewej stronie uliczki. 

15 maja

     Nad ranem mijamy półwysep, będący umowną granicą między Adriatykiem a Morzem Jońskim. Druga noc mija równie spokojnie, jak pierwsza. Tylko niebo jest inne… Wyraźnie zarysowane gwiazdozbiory tuż nad naszymi głowami oraz miliony, a może miliardy gwiazd. Do tego księżyc tuż po pełni i całkowicie bezchmurne niebo. Ruch na morzu niewielki - ze trzy kutry rybackie gdzieś daleko, wycieczkowiec tętniący życiem, choć to noc…i tyle. Spokój. Wreszcie widzimy Grecję! Zmęczenie zrobiło swoje – postanowiliśmy dobić do Erikousy, poszukać prysznica (marina już 6 lat temu była „w budowie”) i dopiero jutro popłynąć na Korfu, do Kerkiry, która jest naszym portem of entry. Niestety, krajobraz portu w budowie w Erikousie wystraszył nas na tyle, że obraliśmy inny cel. Do Kerkiry już dzisiaj nie dopłyniemy, ale po drodze mamy Kassiopi. Wesoła imprezka odbyła się tam w czasie poprzedniego rejsu po Morzu Jońskim. Wchodzimy zatem do Kassiopi, stajemy przy betonowym pomoście - nie ma muringów, wody, prądu i łazienek. Opłaty też.


    Po chwili wytchnienia i telefonach do dzieciaków - że wszystko w porządku…żyjemy…już jesteśmy w Grecji - idziemy na kolację do znajomej tawerny na nabrzeżu. Trzeba uczcić wyczyn. Jest wreszcie mussaka, półmisek owoców morza mix, zimne wino…Odpoczywamy, ale senność nas pokonała i szybko wracamy na łódkę.

- For you! – mówi młoda kobieta, wręczając nam dzbanek czerwonego wina. – Od przyjaciela Polaka. Na zdrowie!

Podziękowaliśmy szybko odchodzącej dziewczynie i należałoby podziękować za miły gest fundatorowi, ale nie wiemy, gdzie jest. Na nabrzeżu kilkanaście tawern. Wino było bardzo dobre. Wypiliśmy na zdrowie nieznajomego czy nieznajomej, stojąc w kokpicie.

20 komentarzy:

  1. Pamiętam! wszystko mi się wtedy podobało! Na Twoje wpisy czekam każdego dnia jak na odcinki najlepszego serialu :)Pozdrawiamy Was serdecznie, przesyłamy buziaki i zazdrościmy tych pięknych okoliczności przyrody.... Wypoczywajcie!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kasiu, a gęsi w Gaios pamiętasz? Był ich cały szereg - zostały dwie :( Dzięki, że moja pisanina dostarcza dobrych emocji. Całujemy!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak to dwie? Resztę zjedli? Pamiętam, bo wyglądały jakby z banku wyszły :D
    Aż pójdę po album, żeby przy kawie powspominać ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dwie... Na dodatek jedna kulawa.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję za informację o porcie Ligia, gdy byłem tam ostatnio słupek z wodą był ,ale daleko od kei. Poprawię w drugim wydaniu.
    Piotr Kasperaszek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poprawiłam informację w tekście bloga. Wczoraj napisałam, że jest jeden słupek. Nie, jest normalnie kilka słupków woda - prąd.

      Usuń
  6. Marylo,
    macie ciekawe, lub nieciekawe przeżycia. Widzę jednak, że wykorzystujecie czas na poznawanie miejsc, w których się znajdujecie. To bardzo dobre podejście. Trzymam kciuki, za szybkie rozwiązanie problemu. Zapytam jeszcze (może przeoczyłam), gdzie teraz mieszkacie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lidko, mieszkamy na jachcie w "departamencie remontowym" mariny, tyle tylko, że jacht - jak widać na zdjęciu - stoi na odpowiednich podporach, a nie na wodzie... Bardzo wielu armatorów tak tutaj mieszka - przyjeżdżają wcześniej, przed wodowaniem, aby majstrować przy łódce, zrobić remont...

      Usuń
  7. Nie zazdroszczę stanu zawieszenia.
    Mam nadzieje, że szybko minie...
    Jak czytasz? Książki klasyczne? Audiobooki? Tekst na laptopie? Ile już przeczytałaś?

    OdpowiedzUsuń
  8. Czytamy, co podleci...Książki klasyczne, przywiezione z domu oraz Internet.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ireczku,pamiętamy :) o Twoich imieninach i pijemy Twoje zdrowie. Całujemy mocno i życzymy pomyślnych wiatrów (bez Espumisanu)Chudziaki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przekazałam, solenizant dziękuje i każe Was uściskać wirtualnie.

      Usuń
  10. Widoki przecudne.
    Oglądam zdjęcia, czytam relacje i aż mi się marzy zobaczyć to na żywo.
    Podążajcie za marzeniami.

    OdpowiedzUsuń
  11. Maryla, masz lub macie oko do zdjęć ;)
    z przyjemnością z wami zwiedzam!!
    Pozdrawiamy was gorąco!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My też Was pozdrawiamy gorąco - bo klimat w Grecji gorący, a i sympatia do Was ma swoją temperaturę. :)

      Usuń
  12. Mami! Jakie CUDNE masz to zdjecie przy wraku! Miss Grecji!!!
    M

    OdpowiedzUsuń
  13. Jestem pod wrażeniem. Świetny artykuł.

    OdpowiedzUsuń