MORZE EGEJSKIE

14 października
      Przed południem dotarł do nas Waldek i zaczęła się akcja posadowienia jachtu na wózek. Napłynięcie na łoże zostało wykonane perfekcyjnie.

Pewien problem wystąpił przy wyciąganiu, bo koła zagrzebywały się w piasku plaży. Dołączenie drugiego auta zażegnało ten problem. Potem tylko umocowanie jachtu pasami i o godzinie 14.00 w drogę do domu!

13 października
      Uroczyste opuszczenie bander kończy nasz rejs - długą wyprawę i szereg wspaniałych przeżyć…
Fladze unijnej wiatr odebrał połowę powierzchni,
 a polską banderę bardzo osłabił.

Pozostanie cenną pamiątką...
Tylko grecka bandera oparła się wiatrowi – może kiedyś posłuży nam jeszcze?

    Dużo jest pracy na jachcie, aby przygotować go do transportu. Ponton powędrował do pokrowca, maszt spoczął na podporach, drobne elementy wyposażenia pokładu zostały zdjęte i zabezpieczone.

O wiele przyjemniej było to wszystko przygotowywać do rejsu pół roku temu…
    Panowie opracowują sposób posadzenia łódki na podwoziu – będzie wyjmowana na plaży, gdyż slip okazał się niedogodny dla naszej Pasji.

      Ostatnia kolacja…ostatnie wino greckie…ostatni zachód słońca w granatowym już Morzu Egejskim…

12 października
      Kupujemy ryby od rybaka, który wrócił o świcie z połowu. Mamy ucztę!
Potem ostatnia kąpiel w morzu, w całkowicie pustej już zatoczce z piaszczystą plażą.
Żal żegnać się z Grecją, ale powoli przygotowujemy łódkę do slipowania.

11 października
    Rozpoczynamy ostatni etap naszego rejsu – rano wypływamy z Loutraki do Ag. Georgios, gdzie zakończymy półroczny rejs Pasją po Morzu Śródziemnym i w sobotę podejmiemy jacht z wody. Pogoda nadal piękna, niewielki wiatr, opalające słońce.
     Jemy ostatnie owoce morza w tawernie, która tuż po naszym posiłku też zaczyna się zwijać, bo klientów już chyba nie znajdzie.

10 października
      Wynajmujemy samochód (cena niższa o połowę niż w sezonie) i robimy wycieczkę najpierw do stolicy wyspy, czyli do Skopelos. My oczywiście już ją znamy, ale jest na tyle piękna, że warto ją pokazać naszym gościom.

Pogoda słoneczna, ciepło, w ustronnych miejscach niemal upalnie, ale powietrze jest już chłodniejsze. 
Wszystkie tawerny i bary wzdłuż nabrzeża są pozamykane, sklepiki z pamiątkami zwinięte, doniczki z kwiatami zabezpieczone w kątach tarasów. I pomyśleć, że jeszcze kilka dni temu miejsce pachniało grecką kuchnią, a goście tańczyli swój taniec przy dźwiękach gitary i buzuki. 


     W porcie jeden jacht z załogą, inne przycumowane już chyba na zimowanie. W uliczkach pusto…
     Głównym punktem programu dzisiejszej wycieczki jest skała z Ai Giannis Kastri (Kościółek Św. Jana). Widzieliśmy ją od strony morza kilkanaście dni temu, teraz zamierzamy wdrapać się na szczyt. Droga jest niebezpieczna, bo wąska, prowadząca serpentynami po zboczu gór, nad pionowymi urwiskami. 

Na miejscu miła niespodzianka – kościółkiem opiekują się Polka, przebywająca w Grecji od kilkunastu lat, i jej grecki mąż. Dziwią się, że o tej porze chce nam się jeszcze przebywać w Grecji! Przecież tu już mróz, jakieś 12 stopni w nocy i Grecy powoli przestają wychodzić z domów.
Kościółek też niedługo będzie już nieczynny dla odwiedzających.
Miejsce naprawdę robi wrażenie...

Kto chciałby dopłynąć do skały jachtem, może to zrobić, ale z uwagą i raczej przy spokojnym morzu. Z lewej strony skały jest plaża i niewielkie kotwicowisko. W przyszłym roku ma stanąć pomost.

Po oddaniu samochodu jemy „pita gyros” u Greka i jeszcze spacerujemy, bo popołudnie jest bardzo ciepłe i bezwietrzne.

9 października
    Wychodzimy w morze dość wcześnie. Wiatr, rano spokojny jak zwykle, powoli wzmaga się, powodując znaczne zafalowanie. Naszym celem jest znany doskonale porcik Loutraki na Skopelos. Okazuje się, że pomost pontonowy został już podniesiony z wody, więc szukamy miejsca cumowania przy platformie promowej. Oprócz nas do zatoczki wpływa tylko jeden jacht. Żagli na morzu już nie ma…
   Po obiedzie wędrujemy w górę, do starej Glossy. Tu również już widać koniec sezonu, bary zlikwidowane, okiennice letnich domów zamknięte na głucho, tylko koty wygrzewają się jeszcze w słonecznym ciepełku. 
Dzień kończymy spacerem brzegiem Loutraki.

8 października
    Dzień portowy, poświęcony naprawie wentylatora wyciągowego komory silnikowej oraz spacerom po Skiathos. Wszędzie widać koniec sezonu. 

7 października
    Rano niepotrzebne rzeczy wędrują do bagażnika samochodu, przywiezione wiktuały lądują na jachcie i przy pięknej pogodzie wypływamy ponownie na Skiathos, aby Beacie i Zdziśkowi pokazać fragment Sporad. Po drodze rzucamy kotwicę na spokojnej wodzie, aby nasi goście mogli zakosztować kąpieli. Stajemy w znanym już porcie i po obiedzie wyruszamy „na miasto”.
Niestety, zgodnie z prognozą pogody niebo powoli się chmurzy i wieje silny, zimny wiatr. Zaczyna także solidnie padać…
Dziś dzień szczególny – imieniny tu piszącej, zatem idziemy to uczcić do tawerny.

6 października
     W wiosce są dwa nieźle zaopatrzone sklepiki oraz dwie tawerny. Postój jest bezpłatny, a niedaleko betonowej kei jest kran z wodą. Jest tu slip, więc z powodu nadchodzącego weekendu cieszy się dużym powodzeniem. Jest traktor i placyk, gdzie można zostawić na zimę niewielkie łódki. Często kursują taksówki wodne na Skiathos.
Czekamy na przyjaciół, więc trzeba posprzątać łódkę. W końcu „Gość w dom…”
Przyjeżdżają wieczorem i biesiadowanie kończymy późną nocą. 

5 października
     Pokład w grubej rosie oznacza, że dzień będzie piękny. Wypływamy przed g. 10,00. Niebo bezchmurne, wiatr W, niewielki. Już wczoraj polowałam aparatem na samoloty, które – jak pisałam – na Skiathos podchodzą do lądowania nisko nad zatoką. Nie udało się, bo lotów czarterowych już tu jest niewiele. Dziś rano lądował, ale przy warkocie naszego silnika zbyt późno się zorientowaliśmy, że nadlatuje, więc zdjęcie nie oddaje wszystkiego, co chciałam pokazać.

Cel: Aghios Georgios na półwyspie Trikeri, czyli ponownie Grecja kontynentalna. Popłyniemy południowym krańcem wyspy Skiathos. Wiatr się wzmaga, powstaje zafalowanie, które okazuje się bardzo duże, gdy przestał nas osłaniać wschodni brzeg wyspy. Walcząc z falami i porywami wiatru najpierw wchodzimy do Zatoki Koukounaries, aby ją obejrzeć, a wkrótce do porciku Ag. Georgios. To bardzo ładne miejsce.



Niestety, gdy wieje z południowych ćwiartek, do portu wchodzi fala i łódką niemiłosiernie buja we wszystkie strony. Zabezpieczamy ją na wszelkie możliwe sposoby i idziemy na spacer, a potem do tawerny, bo skakać na fali nie mamy ochoty.
W nocy morze uspokaja się i wreszcie można pospać. 

4 października
       Ranek wstał chłodny, tylko 13 stopni, ale bardzo szybko temperatura rośnie. Po śniadaniu szykujemy się do odpłynięcia. Spędziliśmy tu spokojne 10 dni…
Wiatr zupełnie stanął, jest trochę pochmurno. Otwieramy oba żagle i „dwójką” kierujemy się na Skiathos prawym bejdewindem. 

Na morzu jest pełne słońce, bo chmury zostały – jak to zwykle bywa - nad rozgrzaną wyspą. Po 2 godzinach spokojnej żeglugi stajemy przy pomoście pontonowym w Skiathos. Znów wędrujemy sobie po uroczym miasteczku,



a wieczorem zaglądamy do sprawdzonej tawerny przy jednej z uliczek, aby posmakować ich kokoretsi. Na deser wchłaniam dwie porcje gęstego jogurtu z miodem i pomarańczową praliną.
    Port w Skiathos już jest wyludniony, mnóstwo wolnego miejsca przy kei miejskiej, choć jeszcze niedawno nie było gdzie cumy obłożyć. Statki wycieczkowe zapraszają na ostatnie rejsy wokół wyspy, dużo tańsze niż w pełnym sezonie. Tawerny przy kei już pustawe, ale w środku miasteczka jeszcze gwarne. Restauratorzy zapalają pierwsze promienniki…

3 października
       Planowaliśmy dziś wypłynąć, ale zrobimy to jutro, gdyż mamy tylko niewielki skok na Skiathos i dalej na Trikeri, a na Skopelos stoi się wygodnie i bardzo przyjemnie. Powoli myślimy o powrocie… Przykro będzie…
Znów wędrujemy do Glossy. Jest czas na spokojne, uważne rozglądanie się wokół. Doniczki z roślinami, których wszędzie mnóstwo, stawia się tu nawet na dystrybutorach. 
Na skałach widać więcej jaszczurek, które mogą wyjść z norek, aby wygrzewać się na słońcu, które przestało już parzyć.
Potem spacer nabrzeżem Loutraki i oglądanie zachodu na czystym już niebie.  

2 października
    Jak donoszą pływający po Grecji znajomi, tu i ówdzie wyszło już słońce, zatem oczekujemy go również na Sporadach. Wychodzi dość niespiesznie, otulone jeszcze chmurami. Jest znacznie cieplej, powyżej 20˚C.
     Czytamy, spacerujemy, jednym słowem wczasy – chyba tak? Nie wiem, nigdy nie byłam na „wczasach”.
Pelikan już chyba tu zostanie na zimę. 

1 października
     Wyciągamy sztormiak i parasol, aby pójść po pieczywo. Leje. Chłodno. Okazało się, że od 1 października piekarnia jest już nieczynna, a chleb będzie sprzedawany w sklepie spożywczym od… poniedziałku. Dziś niedziela. Nie mamy na śniadanie świeżego chlebka, ale mamy jeszcze pieczywo chrupkie z Chorwacji, żółciutki, kukurydziany styropian. Nie pomogło masło, nie pomógł żółty ser, ani serek topiony – styropian był najpierw twardy, a potem przylepiał się do zębów i podniebienia.  
       Przed południem deszcz mija, a my idziemy na spacer brzegiem morza. Wcześniej pijemy… grzane piwo z cukrem. Gdyby ktoś powiedział, że w Grecji będę rozgrzewać się w taki sposób, to bym go wyśmiała. Jeszcze kilka dni temu piwo, aby można było je spożyć, stało w zamrażalniku.
        Oto kilka zdjęć deszczowej Grecji…




Po raz pierwszy spotkaliśmy w Grecji pelikana. Sam sobie brodził i pływał – odłączył się od grupy lub zabłądził. Chyba młody, bo jeszcze szary i niewielki.

   Wieczorem niebo powoli się rozjaśnia, chmurzyska przechodzą nad Skiathos i  - mam nadzieję – gdzieś dalej i dalej, bo my chcemy właśnie płynąć w tamtą stronę.  

30 września
            Pochmurno przez cały dzień, temperatura poniżej 20 stopni. Brzydko… Od czasu do czasu uderzy silniejszy szkwał, ale ogólnie wieje słabiej niż dotąd, za to pada mocniej. 

Pomyślałby kto, że to zdjęcie z Mazur.
A to nadal Grecja, Loutraki na pięknej Skopelos. 
Godzina 22.30 - leje jak z cebra!

29 września
    W nocy był deszcz. Niewielki… Rano nadal wieje. Chłodno. Polska załoga, która stała naprzeciwko nas przy pomoście, refuje żagle i odpływa, bo musi jutro oddać jacht wiele mil stąd. Inni żeglarze wychodzą w morze ubrani w kamizelki ratunkowe.  Niebo przez cały dzień jest zasłonięte burą warstwą, a ciemne, niskie chmury popycha północny wiatr. 


      Przez cały dzień u nas nie pada, choć o deszczu informują znajomi z innych wysp Sporad, z Aten, Morza Jońskiego czy Krety. Grecja mokra… Należy współczuć tym żeglarzom, którzy jutro zaczynają rejs. Cały rok czekania na greckie słońce, a tu taka niespodzianka ich czeka.
Nie ma się co martwić – podobno początek tygodnia ma być już zdecydowanie ładniejszy.

28 września
    Ranek jest pochmurny, wietrzny, bardzo „niegrecki”… Choć mamy zakwasy po wczorajszej wędrówce, moglibyśmy gdzieś się wybrać, gdyby niebo nie straszyło deszczem. A tak przyszło nam siedzieć na jachcie lub spacerować w jego pobliżu. Przy pomoście gęsto, bo przypłynęła stacjonująca tu flotylla. Chyba uciekli przed nadchodzącym wiatrem, bo to przeważnie żeglarze początkujący. My nie „początkujący”, ale też siedzimy – ale my mali, śródlądowi i nam wyjątkowo nie po drodze z „szóstką” czy „siódemką” na morzu. 

27 września
       Kolejny dzień w Loutraki Port zaplanowany: idziemy do starej Klimy, górskiej osady, zniszczonej w czasie trzęsienia ziemi w 1965 roku. W nowej Klimie (Neo Klima) staliśmy kilka dni temu i przeżyliśmy nocny atak morskiej fali.
Idziemy szlakiem turystycznym, wyłożoną kamieniami ścieżką na krawędzi klifu. Widoki stąd nieziemskie! - na rozsiane po morzu wyspy i położone na wzgórzu miasteczko.



     W Klimie spokojnie, bezludnie...

Wracamy asfaltową szosą przez Glossę, drogą łatwiejszą, choć dłuższą. Jest co podziwiać...


     Zrobiliśmy z 10 km, ale było warto – widoki wynagrodziły trud.
    Do portu powoli spływają jachty. Prognoza pogody przewiduje na kolejne 3 dni ochłodzenie, przelotne opady, a przede wszystkim bardzo silny wiatr z N, dochodzący w porywach do 50 km/h. Dla tych terenów jest pomarańczowe ostrzeżenie. Przestawiamy się na drugą stronę pomostu, bo tak będzie dla nas bezpieczniej. Na razie po południu jest spokojnie, wiaterek 13 – 15 NE, ale pod wieczór wyraźnie się wzmaga. W nocy pada deszcz…

26 września
       W nocy spadł deszcz – i bardzo dobrze, bo dokładnie spłukał sól z pokładu. Potem już normalnie – słońce, słońce, słońce… i tylko tu i ówdzie jakaś chmurka. Owszem, trochę chłodniej, ok. 25˚C.
Po śniadaniu wybieramy się do Glossy, półtora kilometra w górę. Jest to stara, tradycyjna, biała osada grecka, do której prowadzi z Loutraki wyłożona kamieniami ścieżka.
U góry kilka kościółków, kolorowych kawiarenek, 

a przede wszystkim zwykłe domostwa, ułożone gęsto przy ciasnych uliczkach. 



Dużo starych domków na sprzedaż, a także wiele zniszczonych, zapomnianych, których żaluzji od dawna nie otwierano…
Są też posiadłości odnowione, służące zapewne jako domy letnie.
Z góry imponująca panorama okolic:

25 września
      Ranek jest pochmurny – i tak podobno ma być przez kilka następnych dni. Postoimy tu, bo port jest wygodny, bezpłatny, jest woda i prąd. Zamierzamy powędrować w górę, do Glossy, ale obietnica deszczu nieco nas zniechęca do wycieczki. Może jutro?
Dziś Polacy opanowali pomost – stoją trzy łódki i wszystkie z polskimi załogami.

24 września
    Noc była już całkiem spokojna, zatem wychodzimy bardzo wcześnie, aby oglądać wschód słońca na morzu. Flauta. Wstaje piękny, bardzo ciepły dzień…


Kierujemy się ponownie do portu Loutraki, leżącego po zachodniej stronie wyspy Skopelos, tym razem okrążając jej północny kraniec. Chcemy obejrzeć z morza sławny kościółek na skale, znany z finałowej sceny filmu „Mamma mia”. Po pewnym czasie wyłania się samotna, klifowa skała, mająca wysokość 100 metrów, połączona z lądem niewielkim skalnym odcinkiem. Na jej szczycie kaplica Św. Jana (Ai Giannis Chapel).


      Przy pontonowym pomoście w Loutraki stoi kilka łódek, które przed południem wychodzą w morze. Stoimy sami, ale później dopływa jeszcze jeden jacht polski. Kończy nam się gaz w polskich butlach, zatem o gotowaniu obiadu nie ma mowy, bo trzeba zostawić resztkę do zagotowania wody na kawę. Nic to…Tawerny wciąż jeszcze pracują, choć ludzi już zdecydowanie mniej. 

23 września
       Kolejny dzień w Skopelos. „Zdjęcioteka” rośnie, a nogi bolą od chodzenia. Grecja powoli pustoszeje...

Granaty dojrzewają – znak, że zbliża się jesień.

Wieczorem znów, przy lampce wina, słuchamy koncertu greckich muzyków, dochodzącego z pobliskiej tawerny. Wieczór robi się chłodny, więc po raz pierwszy od połowy maja zakładamy na ramiona okrycie z długimi rękawami.

22 września
       Noc była bardzo wietrzna, a i w czasie dnia wiatr daje w kość.
Jest piątek. Z portu wychodzą chyba tylko ci żeglarze, którzy w sobotę muszą oddać łódki czarterowe w innym porcie. Obserwujemy kilka jachtów, opuszczających główki portu pod wiatr na silnikach – gdy opadają na fali, widać tylko ich maszty. A my wędrujemy wokół miasteczka i podziwiamy jego urodę z każdej strony.



21 września
       W nocy zgodnie z prognozą wiało dość mocno, szarpało łódką na cumach, ale staliśmy bezpiecznie. Przed południem wiatr zelżał, lecz wieczorem znów przybierze na sile. Tak ma być jeszcze przez 3 doby. Wyjdziemy ze Skopelos prawdopodobnie dopiero w niedzielę, tym bardziej, że nam się nie spieszy, a klimatyczne miasteczko zachwyca każdym zakątkiem. 


20 września
     Zatwardziałym „mazurantom” należało zapewnić malutki rejsik po morzu, co uczyniliśmy z wielką przyjemnością. Spotykamy się z młodymi „Baryłkami” (Sorry, ale chyba tak już zostanie…) i wypływamy na godzinkę z zatoki. Jeszcze jest dość spokojnie, bo silniej ma powiać dopiero nocą.  Po powrocie do portu dla pewności obieramy inne miejsce cumowania, aby znów nie dać się zaskoczyć nocnym porywom wiatru i fali wchodzącej do zatoki.
    Nadal upalnie, dziś 33˚C, ale podobno powoli idzie niewielkie ochłodzenie. Spacerujemy po Skopelos do wieczora…


W nocy rzeczywiście wiatr się wzmaga i słychać grę fałów.

19 września
       Ponieważ prognoza mówi o nadchodzącej zwyżce siły wiatru, więc mimo wcześniejszych planów nie zostajemy dłużej w Steni Vela i wychodzimy dość wcześnie z zamiarem przycumowania w miasteczku Skopelos. Jesteśmy tam umówieni z dziećmi znajomych – Dominiką, Grześkiem i malutką Julką – którzy są tu na wakacjach. Po kilku milach znów wyłania się panorama pięknej stolicy wyspy.
Jeszcze próbujemy stanąć w zatoczce na kąpiel, ale rezygnujemy, bo jest fala i łódką dość mocno buja.
Po obiedzie mamy gości – piękną parę z cudnym Maleństwem.
Wieczorem nie możemy sobie odmówić kolejnego spaceru po kolorowych, oświetlonych uliczkach starego Skopelos. 

18 września

      Żegnamy sympatyczną załogę polską i ruszamy w ostatni etap „do przodu”. Powoli kończy się nasz rejs...Odtąd będziemy cofać się na Skopelos, Skiathos i dalej do porciku rybackiego, gdzie powitamy przyjaciół, którzy popływają z nami przez te ostatnie dni wyprawy. 
   Wiatru, jako że minęło „pęczniejące” meltemi (mam nadzieję!!), jest coraz mniej, więc używamy głównie silnika. Nasza wędrówka z żeglarskiej przerodziła się w turystyczną. Zaglądamy do zatoczek, penetrujemy zakątki, szukamy miejsc widokowych, aby napatrzeć się jeszcze…”nazapamiętywać”…uraczyć słońcem, zielenią i turkusem przezroczystej wody i wywieźć stąd zapamiętane i utrwalone cyfrowo obrazy „na potem”…
Ruszamy zaraz po śniadaniu. Zaglądamy do zatoczek, w których byliśmy wczoraj „nóżkami” i przyglądamy się białym i rudym, urozmaiconym kształtom brzegu wyspy Alonnisos.


Po 10 km wchodzimy do małej zatoki Steni Vela i zaraz po zacumowaniu siadamy na mrożoną kawę i piwo w mrożonych kuflach. 

To urocza osada, miejsce spokojne, wygodne i czyste. 
Woda jest krystaliczna jak w żadnym innym porcie, bo ludzie tu mieszkający bardzo o to dbają.  Za postój nie pobiera się opłat, a można skorzystać z prądu, wody i prysznica. Oczywiście za to udogodnienie wizyta w tawernie jest mile widziana.
   Znów wędrujemy nabrzeżem oraz w górę ścieżką na zboczu i robimy zdjęcia zatoki i morza. 


    Poznajemy Polaków, którzy od wielu lat spędzają tu ciepłe miesiące roku, bo swoje życie w pewien sposób związali z Alonnisos i Steni Vela i mówią już o tym miejscu „nasza wyspa”, „u nas”…
       Miło było Was poznać, a nawet pozazdrościć możliwości spędzania długich miesięcy na pięknej Alonnisos. Dziękujemy za wspólnie spędzony czas i informacje o wyspie.
   Ponieważ Steni Vela jest ostatnim portem i odtąd będziemy wracać znanym już szlakiem, więc należy uczcić ten moment. Idziemy zatem na kolację i wino. 

17 września
        Piesza wycieczka do dwóch zatok, położonych dalej na północ – Rousoumi i Votsi. Urokliwa jest szczególnie ta druga, ale miejsca dla jachtów tu bardzo mało.

Gorąco, słońce nadal pali, ale wiatr już chyba trochę chłodzi…Pływających łódek już niewiele, choć pogoda właśnie teraz jest najlepsza.

16 września
     Po śniadaniu wypływamy na Alonnisos, trzecią wyspę Sporad Północnych. Mówią, że okalające ją wody są najczystsze w archipelagu. Morze gładkie…gorąco. Płyniemy powoli na foku w baksztagu.
Cel: port Patitiri. Samo miasteczko jest mniej urokliwe, niż poprzednie, ale jest pięknie położone, bo otoczone klifem. Przy kei kamienista, czysta plaża, 

a na brzegu urokliwe bary, jak ten "pod winogronem".

Na kei woda i prąd na kartę, opłat za cumowanie nie pobierają. Obok nas stanęła polska łódka, więc szybko „zaprzyjaźniliśmy się” i zostaliśmy zaproszeni na obiad, który przeciągnął się do późnego wieczora.

15 września
       Dzień w Skopelos, więc dokładnie penetrujemy zaułki miasteczka. Cechą „wystroju” Skopelos są malowane białą farbą obrzeża i ścianki setek schodów, dzięki czemu wyglądają one jak w białych ramach.



W plątaninie uliczek jest mnóstwo pięknych zaułków. Wiele balkonów ukwieconych, choć rośliny tracą już swoją intensywną zieleń i gęstwę kwiatów.


Odwiedzamy mały warsztat modelarski, w którym znajduje się kilka wykończonych eksponatów ok. metrowej wielkości: greckie galery z podwodnymi taranami, żaglowce ery Kolumba oraz sztandard, pierwszy żaglowiec cara Piotra Wielkiego. 


Obserwujemy też starego modelarza przy pracy:

Wdrapaliśmy się na najwyższe wzniesienie miasta, aby podziwiać widoki z góry.

Na szczycie – klimatyczna kawiarenka:

14 września
      Opuszczamy Zatokę Panormos i na silniku, bo wiatr niemiłosiernie kręci w cieśninach między wyspami, obieramy kierunek na stolicę wyspy – Skopelos – która leży po drugiej stronie wyspy. Spotykamy stado delfinów z młodymi, które chyba uczą się wyskakiwać z wody, bo wygląda to pociesznie. Mijamy plaże Agnonder i Stafilos, jeszcze (lub już) o tej porze pustawe. Opłynąwszy wschodni cypel Kiourto, kierujemy się na zachód. Łódka skacze na fali… Wreszcie wyłania się pięknie, amfiteatralnie położone białe Skopelos.

Od wyjścia z Panormos okrążyliśmy południową część wyspy, robiąc 26 km (14 Mm), aby znaleźć się w miejscu, oddalonym od poprzedniego lądem o 6,5 km.
No i czy to żeglarstwo jest normalne? Zamiast krótko i szybko do celu, tutaj naokoło…zygzakiem… ;)
     Stajemy przy długiej i szerokiej kei po drugiej stronie falochronu. 
Są słupki na kartę (woda i prąd).
Idziemy na mrożoną kawę i pierwszą przechadzkę.
W miasteczku spotykamy dwie polskie pary, które poznaliśmy w poprzednich portach.
Spacer po zaułkach miasteczka i nabrzeżu dostarczył wielu wrażeń. 
                                   
   



13 września
      Spokojny dzień na kotwicowisku w Zatoce Ponormos. Kąpiemy się i…walczymy z osami, które zlatują się w czasie każdego posiłku. Po południu wpływa wiele łódek – widać Panormos jest popularnym miejscem cumowania. 

12 września
       Na szczęście wszystko w nocnej przygodzie skończyło się dobrze, choć przecież mogłoby nie…Teraz już wiemy, że na Skopelos należy strzec się nocnych, południowych wiatrów, nawet gdy mają wiać z niewielką mocą. Takich „bram wiatru” na tej wyspie jest więcej, choćby Panormos, do której dziś płyniemy. To niewielki przeskok na południe, jakieś 2,5 Mm.
Wchodzimy do południowej, dobrze osłoniętej odnogi zatoki Panormos, znanej także z pięknej, piaskowo – żwirowej plaży Blue Green Bay. 

Stajemy na solidnej boi, zapytawszy wcześniej rybaka z kutra, czy możemy.

Kapiemy się w ciepłej wodzie niewielkiej zatoczki, a potem płyniemy pontonem do wioski – jest to miejsce typowo wypoczynkowe, z kilkoma tawernami i jednym sklepem, zatem ceny są w nim bardzo wysokie. Caffe frappe w tawernie na plaży dobrze nam zrobi, bo jest upalnie, a głowa opada po nieprzespanej nocy.
    Nocne czuwanie nad bezpieczeństwem łódki w Klimie zrobiło swoje – padliśmy do koi wczesnym wieczorem, choć na spokojnym, pachnącym zielenią kotwicowisku było po zmierzchu naprawdę bardzo przyjemnie.

11 września
     Zostajemy w Klimie. Nie ma tu nic szczególnego do oglądania, co wiązałoby się historią Grecji, ale widoki z góry („z dołu” zresztą też!) wynagradzają wszystko, a plaże mają wodę ciepłą i przejrzystą.
   Prognoza pogody nie jest niepokojąca, wiaterek wprawdzie będzie południowy, ale słabiutki, zatem po wielu spacerach i kąpielach, leciutko bujani przez falę, spokojnie idziemy spać. Nagle budzi nas taniec łódki na fali. Aby pozostać w metaforyce „tańca” powiem, że za chwilę nasz jachcik zaczął wycinać na tej fali prawdziwe, zamaszyste, góralskie hołubce. Wiatr południowy nie jest silny, jednak fala, która wchodzi do portu dość szerokim wejściem, stwarza niebezpieczną sytuację dla stojących przy nabrzeżu jachtów. Powstaje zamieszanie, dwie łódki odchodzą od nabrzeża i próbują ratować się przecumowaniem w bezpieczniejsze miejsce, choć prawdę powiedziawszy nie bardzo mają gdzie. Boimy się, że nasza kotwica nie utrzyma łódki. W przypadku puszczenia, grozi nam rozbicie o betonowy pirs. Omawiamy plan ewentualnego awaryjnego odejście w takiej sytuacji. Na razie jednak trzeba czuwać, skacząc razem z łódką w górę i na boki. Po jakichś 4 godzinach wiatr zmienia kierunek na zachodni i zafalowanie w porcie nieco się zmniejsza. 
Kotwica szczęśliwie wytrzymała. Jakim cudem - nie wiemy. Można chwilę pospać…

10 września
        Przed opuszczeniem Loutraki dobijamy na chwilę do kei promowej, aby zatankować wodę. Bardzo nas niepokoi dziwny, świszczący dźwięk silnika. Chwila diagnozy i już wiemy – to awaria wentylatora wyciągowego z komory silnika. Trzeba było zapewnić wietrzenie komory poprzez zdjęcie pokrywy studzienki.
   Płyniemy niedaleko, do Klimy, górskiej osady odbudowanej po trzęsieniu ziemi w 1965 roku, kiedy to została całkowicie zrujnowana. 

Nabrzeże jest nowe, szerokie, z wodą i prądem na kartę. Wykupioną za 5 € kartę (+15 € kaucja zwrotna !!!) można wykorzystywać we wszystkich portach wyspy Skopelos. Port daje dobre schronienie przed meltemi, ale nie przed wiatrami południowymi, o czym mieliśmy się niebawem przekonać.
   Okazało się, że w Klimie jest bardzo wielu wypoczywających Polaków. Gościliśmy sympatyczną parę, która chciała zobaczyć, jak wygląda łódka mazurska, która zrobiła setki mil po morzach. 

9 września
      Drugi dzień w Loutraki. Prognoza informuje, że należy spodziewać się burzy. Rzeczywiście, robi się duszno i pochmurno. Mimo to najpierw robimy pranie, a potem wychodzimy zwiedzać. Są tu wykopaliska z czasów Cesarstwa Rzymskiego – fragment akweduktu


oraz publicznej łaźni rzymskiej z fragmentem mozaiki podłogowej.


Mamy w planach dotarcie do Glossy, drugiej części miasteczka, położonej kilka kilometrów w górę. To w jej zabudowaniach między innymi kręcono sceny do "Mamma mia", z czego miasteczko jest bardzo dumne i co wykorzystuje jako atrakcję turystyczną. Zrobimy to jednak w czasie drugiego tutaj pobytu, na początku października. 
     W ramach poznawania kuchni greckiej dziś zamawiamy specjał o nazwie „kokoretsi” – jest to grillowana rolada mięsna, składająca się z podrobów, owiniętych jelitami jagnięcymi. Mam obawy, ale mięsko okazuje się chrupiące, pachnące i doskonale przyprawione.
    Mimo, że to wieczór weekendowy i jeszcze bardzo ciepły, wyraźnie widać, że w Grecji sezon powoli się kończy… W tawernach jest znacznie luźniej, a i ludzi na deptakach mniej. Tymczasem wg nas to świetna pora! Upał w dzień już tak nie zwala z nóg, a i nocą tak nie dokucza. Tylko zachody słońca wciąż tak samo zachwycają:


8 września
     Dziś czeka nas tylko niewielki skok na cudną Skopelos, jakieś 6,5 mili. Na spokojnym wietrze wchodzimy do porciku Loutraki. Za nami mknie wielki prom pasażerski, gdyż Loutraki to port promowy. Można się wystraszyć…

Stajemy przy pontonowym pomoście i obserwujemy manewry promu, który wszedł tuż za nami. Stając przy betonowym nabrzeżu, zbliża się do cumujących przy pontonach jachtów dosłownie na kilka metrów. Cóż za precyzja!
      Po południu spacerujemy po miasteczku i przypominamy sobie oglądane już kiedyś kąty. Z góry widać cały port:
Z plaży i tarasu tawerny mamy otwarty widok na stronę W, zatem znów jest okazja podziwiania zachodu słońca.
       Opłata za cumowanie jest „pojedyncza”(czyli za jeden nocleg, a nie dwie doby, jak na Jońskim), wyliczona jakimś dziwnym wzorem i wynosi dla naszej łódki 2,86 €. Na pomoście jest woda i prąd na kartę, którą można nabyć u obsługi portu.

7 września
      Zostajemy w porcie i podziwiamy Skiathos. Pokonanie setek schodów i kilometry uliczek odczuwamy po powrocie na jacht. Wbrew prognozom pod wieczór przyszedł wiatr i wepchnął falę do nieosłoniętego portu, wprawiając stojące jachty w dziwny taniec. Oby zapobiec skutkom ewentualnego zerwania się kotwicy, podaliśmy liny na dwa sąsiadujące z nami, duże jachty. Szarpało może trochę więcej, ale na pewno było bezpieczniej. 
Opłata za cumowanie w przy kei miejskiej wynosi 0,50 euro za metr jachtu.

6 września
     Dziś wejdziemy na Sporady, wyspy, które mnie kiedyś oczarowały. Cel - Skiathos, port i stolica wyspy o tej samej nazwie.
  Góry Półwyspu Trikeri, wzdłuż którego płyniemy, są bliznowate, pozbawione wyższej roślinności i mieszkańców. U ich podnóża kilka plaż, do których dotrzeć można drogą, przecinającą zbocza.

Mijamy „marmurową górę”, z której wydobywa się białe, cenne bloki.


     Na chwilę zaglądamy do porciku Platania, aby sprawdzić możliwość wyslipowania tutaj łódki, a potem nareszcie obieramy kurs z wiatrem na Sporady Północne, czyli wyspy „rozsiane”. Jest ich dużo – jedne zamieszkałe, inne nie. Meltemi nie dokucza tu tak mocno, gdyż wiatr zmieniany jest i osłabiany przez wyspy oraz cieśniny między nimi. Na morzu znów widać żagle, bo Sporady to ulubiony akwen wielu żeglarzy.
Zanim wejdziemy do portu, wiatr zmienia kierunek i mamy „w zęby” oraz duży rozkołys. Tutaj pojawiają się fale nie od silnego wiatru, ale od licznych promów oraz statków wycieczkowych, proponujących rejsy po miejscach, znanych z kultowego filmu „Mamma mia”, który kręcono na plażach i w miasteczkach Skiathos i Skopelos.
     Wreszcie, po wielu milach drogi,wpływamy do niezwykle urokliwego portu Skiathos.


Znamy to miasteczko z wcześniejszego rejsu. Stajemy w porcie miejskim obok włoskiego jachtu z sympatyczną załogą. 

Muringi są tylko przy pomostach pontonowych w głębi portu, ale to miejsce dla firm czarterowych, zatem rzucamy własną kotwicę. Jak zwykle nie jesteśmy jej pewni, gdy wiatr wieje z morza prosto w nabrzeże. Na szczęście potem morze uspokaja się, więc możemy iść na spacer i kolację. Tym razem po prostu kurczak z rożna.

5 września
      Cel – Ayia Kiriaki. Dziś na dobre opuszczamy Evię i przecinając Kanał Trikeri przechodzimy znów na Grecję kontynentalną. Wieje boczny wiatr i kiwa nami niemiłosiernie. Na szczęście dzisiejszy etap nie jest długi. Po 9 milach wchodzimy do rybackiego porciku Ayia Kiriaki. Pięknie tu, spokojnie, klimatycznie, czas się zatrzymał…



      Prognoza mówiła o deszczu i burzy, zatem w nocy padało i grzmiało. Na dodatek bardzo mocno wiało i był przypływ ok. 40 cm. Słodka woda deszczowa spłukała nam sól z pokładu.

4 września
     Dzisiejszy cel – port Orei (Oreon, Oreios). Mijamy przylądek Kinaion, skręcamy na wschód w wąski Orei Channel, oddzielający Evię od kontynentu. Na piaszczystym przylądku długie pole kampingowe dla kamperów. Idziemy na foku wspomaganym silnikiem. W kanale jest prąd ok. 2 knotów, co nam pozwala płynąc z szybkością 9 węzłów.
       W porcie jest dużo miejsca, keja szeroka, wygodna, tuż przy plaży.

Jest woda i prąd na kartę. Warto pamiętać, że wiele portów Evii obsługiwanych jest przez firmę OLNE i raz wykupiona karta jest ważna we wszystkich tych portach. Za cumowanie zapłaciliśmy…0,66 €. Firma posiada internetową bazę danych o cumujących u niej jachtach. Kto nie zapłacił poprzedniego dnia, bo załogi nie było na łódce w czasie wizyty obsługi, został zarejestrowany i z pewnością zostanie „skasowany” w następnym porcie za dwie noce, oczywiście jeżeli do niego wejdzie. Taka sytuacja spotkała naszych sąsiadów z kei. Proszą także o okazanie dowodu zapłaty DEKPA. Jak widać, Grecy zaczynają dbać o swoje dochody, bo w końcu trzeba zacząć wychodzić z kryzysu i spłacać kredyty…
       Ciekawostką miasteczka jest marmurowy posąg byka z IV wieku, odnaleziony i wydobyty przez miejscowych rybaków. Stoi w gablocie niedaleko małego kościółka.


3 września
       Ruszyliśmy po spokojnym morzu na północ, w stronę Lutry, greckiego kurortu znanego z ciepłych źródeł. Jest tu porcik, całkowicie wypełniony miejscowymi łodziami, głównie rybackimi. Wejście jest od strony północnej, ale porcik nie jest osłonięty od strony południowej, gdzie znajduje się wyjście na plażę. Znalazło się dla nas miejsce. Są słupki z wodą i prądem, na kartę. 
Przy nabrzeżnym deptaku mnóstwo kafejek i tawern z pięknym widokiem na morze.



W nocy przyszedł pływ i silny wiatr północny - mocno nas wyhuśtało.  

2 września
      Jesteśmy umówieni z Beatą, Piotrem i ich dziećmi na mały rejs naszą łódką. Aby nie wystraszyć „szczurów lądowych”, umówiliśmy się na godzinę, gdy jeszcze morze jest spokojne. Byli dzielni! Z wody zrobiłam kilka zdjęć miejsca, które może zaciekawić armatorów, poszukujących parkingu na zimę dla swojej łódki. 

Wydaje się taniej, niż gdzie indziej. Jeśli ktoś chce dokładniejszy namiar, udzielę informacji.  
      Po rejsiku i morskiej kąpieli przyszła kolej na wycieczkę w głąb Evii, którą zaproponowali nasi nowi znajomi z Aten. Pojechaliśmy serpentynami wysoko w górę, w piękne okolice z małym wodospadem i szeroką panoramą wyspy. 


Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że tak zielone tereny są na Evii. 

Zjeżdżając w dół oglądamy także klasztor prawosławny, z którym związane są ozdrowienia.


Jesteśmy w spodenkach i z odkrytymi ramionami, więc przed wejściem na teren klasztoru musimy przykryć odsłonięte części ciała, korzystając z udostępnionych okryć.





         Spotkanie zakończyło się wspólnym obiadem, na który zostaliśmy zaproszeni przez naszych nowych znajomych. Dziękujemy, Kochani, miło było Was poznać.
      To nie koniec spotkań towarzyskich w Limini. Na kei czekali na nas Marianne i Paul z przygotowanym grillem. Wieczór był bardzo sympatyczny, a żeglarze holenderscy gościnni. Może jeszcze gdzieś na wodzie będzie okazja się spotkać? 

1 września
        Oglądamy piękny wschód słońca na „morzu gładkim, jak stół”. 

Przez kilka ostatnich dni było chłodniej, bo poniżej 30˚C. Wraca upał.
Naszym celem jest Limni, czyli znów przechodzimy na wyspę Evia. Z morza wygląda bardzo pięknie. 


Po ostatnio oglądanych, niezbyt uroczych miejscach, panorama Limni przywraca wiarę w piękno Grecji.  
Za długim falochronem jest port, w większości wypełniony miejscowymi łodziami rybackimi, ale przy wysokim nabrzeżu jest kilka miejsc dla jachtów. 

Ze względu na niewielką szerokość basenu portowego, jachty cumują burtą, dlatego niewiele ich tu się zmieści. Na kei jest słupek na kartę (woda + prąd). Niestety, nieczynny… Nieco dalej, po stronie północnej, znaleźliśmy czynny kran. Po zewnętrznej stronie falochronu kotwiczenie nie wchodzi w grę z powodu bardzo dużej głębokości.
        Miasteczko jest rzeczywiście urocze. W tych stronach cenię spokój, który tak mocno zakłócają tysiące turystów na Morzu Jońskim i Peloponezie. Jachtów jest niewiele, a motorowych prawie wcale, co stronom tym rzeczywiście dodaje waloru.
Wzdłuż północnej części miasteczka leży kamienista plaża z krystaliczną wodą.


      Przy kei stoją już holenderscy żeglarze, którym trochę udostępniliśmy miejsca, aby mogli przycumować. Podziwiamy ich jacht, a oni zapraszają nas na pogawędkę i zimne napoje. W ten sposób poznajemy Marianne i Paula oraz ich "Srebro". 
      Przypadkowe spotkanie w sklepie z polską rodziną, która od lat mieszka w Atenach, a do Limni przyjechała na wypoczynek, skutkuje wizytą u nas, a kolacją u nich. Nocny powrót na jacht udał się, wszyscy żyją, tylko nie wiadomo, jak jutro będzie z naszymi główkami.

31 sierpnia
     Wychodzimy bardzo wcześnie, aby zdążyć przed wiatrem. Miało wiać rano z południa – wieje z północy. Na razie nie za mocno, ale po krótkim czasie wiatr się wzmaga. Najpierw wchodzimy do Zatoki Skorponerion, aby spokojnie zjeść śniadanie. Zatoka jest bardzo głęboka, więc o rzuceniu kotwicy nie ma mowy. Po 30 minutach wychodzimy z zamiarem popłynięcia do Larimny. To zadymione, brudne miasteczko z fabryką niklu, ale przecież gdzieś musimy się schować, bo skorygowana prognoza pogody grozi porywami wiatru do 50 km/h. Wychylamy nosa na morze i natychmiast wracamy do spokojnej zatoki, bo wiatr jest już dla nas za silny. Cumujemy do solidnej, wolnej bojki na kotwicowisku po stronie zachodniej. Wg portalu pogodowego wieje 33 – 61 km/g. Świst wiatru słychać do wieczora.
       Skorponerion to szeroka, bardzo ładna zatoka.


       Daje niezłe schronienie w czasie meltemi, jednak można mieć kłopot z rzuceniem kotwicy ze względu na dużą głębokość.  

30 sierpnia
       Noga mnie nie boli, gdy siedzę - boli, gdy chodzę, zatem zostajemy w Chalkidzie. Niestety, nawet pospacerować nie mogę. 

29 sierpnia
       Mimo zapowiedzi burz, opuszczamy Kavaros – Aliveri wczesnym rankiem. Jeżeli nawet jeszcze powieje silne meltemi, to dopiero po południu. Rano wiatru nie ma wcale, więc na silniku wypływamy z miejsca, które okupowaliśmy przez 6 dni. Mijamy Armarinthos i Eretrię, aby osiągnąć dzisiejszy cel – Khalkis (Chalkidę). Zmierzamy do punktu, w którym wyspa Evia (Eubea) maksymalnie zbliża się do części kontynentalnej. Podobno Eubea, druga po Krecie co do wielkości wyspa Grecji, w wyniku trzęsienia ziemi oderwała się od lądu i odsunęła na niewielką odległość. Przed nami ok. 25 mil. Niestety, korzystnego wiatru nie będzie, bo tu przecież wieje głównie północny.
Eubeę z kontynentem łączą dwa mosty. Najpierw zbliżamy się do imponującego, nowego mostu drogowego, wiszącego 36 m nad powierzchnią wody.


 Po lewej, na Przylądku Perama, jest wielka cementownia, a na jej tyłach kolejne greckie Vathi, tym razem zatoka. 

To w tym miejscu, gdzie dziś jest południowy przyczółek mostu, istniała w starożytności Aulida i punkt zborny floty greckiej, która pod wodzą Agamemnona ruszała na podbój Troi. Niestety, wiatry nie sprzyjały okrętom, więc aby przebłagać bogów, Agamemnon złożył na ołtarzu bogini Artemidy ofiarę ze swojej córki Ifigenii. 
Po chwili wyłaniają się zabudowania największego miasta i stolicy wyspy – Khalkis czyli Chalkidy. Ponieważ będziemy pokonywać drugi most, zwodzony, a na to są bogate procedury, tuż przed mostem stajemy przy wysokiej kei, przeznaczonej tylko dla oczekujących jachtów, o czym informuje duży napis. Najpierw należy udać się do biura tuż obok i opłacić transfer – niestety, 40 € uciekło z portfela (ostatnio zdrożało prawie dwukrotnie). O godz. 18 (jeszcze nie wiemy, dlaczego wtedy?) należy z tym kwitem opłaty udać się do port police i uzyskać informację, jak i kiedy będziemy mogli przekroczyć zwodzony most. 
Uwaga! Zarówno w „biurze mostu” jak i w port polic proszono o okazanie opłaty DEKPA – to informacja dla tych, którzy uważają, że nikt tego w Grecji nie sprawdza. Sprawdzają, bo kryzys każe im ściągać pieniądze, gdzie tylko się da. 
Spacer po mieście, zwłaszcza w okolicach mostu, dostarcza wiele wrażeń i wzmaga podniecenie transferem. Idziemy również na stronę północną miasta zobaczyć, czy w nocy, po przekroczeniu mostu, znajdziemy miejsce przy kei miejskiej. Upatrzyliśmy sobie wolną przestrzeń tuż za dużym jachtem motorowym. Dobrze będzie, jeśli nikt nam jej nie zajmie, bo noc będziemy musieli spędzić na kotwicowisku, co przy tym prądzie, resztkach meltemi i zapowiedziach nocnej burzy nie jest wiadomością zbyt optymistyczną, zwłaszcza że do zatoka jest nawietrzna.
Czekając – zwiedzamy miasto, robimy zakupy, podziwiamy zachód słońca w zestawieniu z burzowymi chmurami

oraz obserwujemy stado dużych meduz, które podpłynęły z prądem do naszej łódki.


Idziemy o ustalonej godzinie i dowiadujemy się, że od godz. 21.30 mamy być na nasłuchu radiowym (kanał 12), a wywołani w odpowiedniej porze, odpłynąć od kei i czekać na sygnał. Nie wolno czekać „na redzie”, a zwłaszcza kręcić się na niej w kółko. Dziwne… Locja informuje, że  most otwierany jest dla statków jeden raz na dobę, tuż po północy, aby zminimalizować utrudnienia związane z dużym ruchem drogowym. 
To nie tak! Owszem, raz na dobę i „aby zminimalizować”, ale wcale nie zawsze po północy. My przechodziliśmy o 22.30. Najpierw przez radio zapytano wszystkie jachty, czy są gotowe, a potem w ustalonej kolejności wpływaliśmy w przesmyk. Jako pierwszy odbył się transport S – N, a po nim N - S.
Niezłe wrażenie!

Duża atrakcja nie tylko dla nas!

Dlaczego? – przeczytacie na stronie główne.
Po przepłynięciu mostu wychodzimy ze środkowego nurtu cieśnyny i zbliżamy się do kei, aby stanąć „na wcześniej upatrzonej pozycji”. Prąd jeszcze tu miesza w wodzie, przypływ też, a i dość silny wiatr utrudnia manewr wmontowania się między dwa jachty i bezpiecznego przycumowania. Udało się nie bez straty, jaką jest mocne obicie lewej kończyny dolnej, która należy do tu piszącej. Obicie owo nastąpiło w wyniku uderzenia nogą o betonową krawędź nabrzeża, co z kolei było wynikiem zahaczenia butem o sztormreling. Jasno było, nie powiem, ale to jednak nocne cumowanie, a pomagające chłopię nie bardzo wiedziało, co zrobić z rzuconą mu cumą dziobową. No cóż…altacet jest w apteczce.
Stoimy przy kei centralnej, wokół mnóstwo barów i dochodząca z nich muzyka. Fala też nie daje spać, bo buja bardziej, niż byśmy chcieli. Noga boli…
Teraz wiemy, dlaczego zarząd mostu nie może ustalić stałej godziny otwierania mostu. Wydawało nam się, że byłoby to łatwiejsze dla wszystkich użytkowników cieśniny. Otóż niekoniecznie… Cykle prądów są różnej długości. Most otwierany jest wtedy, gdy prąd w cieśninie zamiera na godzinę. Kiedy to będzie, można przewidzieć tylko w przybliżeniu. 

28 sierpnia
      Wiatr jest zdecydowanie słabszy, choć portal pogodowy wcale tego nie potwierdza. Łódką przestało bujać, a i fala w porcie jest spokojniejsza. Chcielibyśmy wreszcie stąd wypłynąć, choć miejsce jest bardzo dobre.

27 sierpnia
       Oczywiście czekamy na koniec meltemi. W środku dnia, gdy wiatr jest najsilniejszy, wieje w granicach 40 km/h, z porywami do 85 km/h.
    Długa wędrówka na klif górujący nad miasteczkiem obfituje w piękne zdjęcia:



26 sierpnia
       Nadal mocno wieje… W samo południe 46 – 82 km/h. Temperatura 28˚C. Po południu portal pogodowy podał siłę porywów do 91 km/h. Nawiązujemy kontakty towarzyskie z żeglarzami niemieckimi i rosyjskimi.
    Dla tych, którzy tu trafią, informacja: daleko za miastem, jeszcze za Lidlem, jest grecki supermarket bardzo dobrze zaopatrzony, a i ceny wydają się niższe niż w Lidlu.       W czasie spaceru spotykamy przydrożne, „bezpańskie” drzewo migdałowe, więc niesiemy na łódkę torbę migdałów. Aby się do nich dobrać, trzeba pokonać dwie twarde skorupy.

 
Zbiory oliwek też zaczną się niebawem i będą trwały – w zależności od gatunku drzewka i regionu Grecji – do grudnia. 
                               
25 sierpnia
        Długi spacer wzdłuż brzegu. 


Podmuchy urywają głowę. Od południa do wieczora wieje ok. 45 km/h, czyli 6˚B, natomiast w porywach do 85 km/h, a to już jest „dziewiątka”. Nie ma mowy o wypłynięciu – stoją nawet łódki dużo większe od naszej. Port daje bardzo dobre schronienie, choć nie jest całkowicie wolny od powiewów i powstającej fali. 

24 sierpnia
      Powiewa coraz bardziej, zatem zostajemy w porcie i robimy pranie, spanie, czytanie, naprawianie, spacerowanie… Tuż obok mola jest ładna plaża, więc korzystamy z kąpieli morskiej. 

Potem idziemy do miasteczka Aliveri. Wydaje się smutne i wymarłe, choć jest już po sjeście. Sklepy pozamykane, bo brakuje klientów. Mnóstwo niewykończonych budynków, domów na sprzedaż i lokali do wynajęcia. Chyba ludzie stąd po prostu uciekają tam, gdzie jest więcej możliwości…W porcie kilka tawern na nabrzeżu wypełnia się wieczorem letnikami i muzykę słyszymy do rana.
Meltemi wieje coraz mocniej, wczesnym popołudniem jest 44 – 78 km/h.

23 sierpnia
     Rano opuszczamy Buffalo z zamiarem dopłynięcia do portu Karavos - Aliveri. Mimo groźnych zapowiedzi przez cały dzień wieje spokojny, północno – wschodni wiatr. Po 10 Mm osiągamy cel – szeroką keję za wysokim falochronem. Jest tu woda, prąd i dużo miejsca. 

Blisko do plaży, ale do Aliveri, gdzie można zrobić zakupy (także w Lidlu), pół godziny drogi. Chyba przyjdzie nam tu przeczekać silne meltemi, o którym mówią prognozy.
       Akwen, po którym teraz płyniemy, nie jest szlakiem żeglarskim dla łódek czarterowych, bo one z reguły płyną szlakiem utartym. Prawdę powiedziawszy wszelkich jachtów jest tu mało. Przy naszej kei stoją trzy burtą do nabrzeża, jest cicho i spokojnie, choć wiatr trochę hałasuje w takielunku. Wieczorem – jak wszędzie w takich miejscowościach – keja staje się miejscem spotkań towarzyskich mieszkańców, więc długo rozbrzmiewają rozmowy na ławeczkach.

22 sierpnia
       Wg prognoz powoli znów rusza meltemi, więc z Porto Rafti wychodzimy bardzo wcześnie, aby – opuszczając Grecję kontynentalną - dojść do jednej z zachodnich, bezpiecznych zatok wyspy Evvoia (Evia). W tym celu nie będziemy pokonywać całej szerokości Kolpos Petalion, lecz popłyniemy wzdłuż lądu na północ, do miejsca, w którym odległość między kontynentem a wyspą jest najmniejsza.
Na morzu już wieje północny wiatr czyli mamy prosto w dziób. Niedługo potem wzmaga się, więc wchodzimy do  małego porciku Nea Makri. Lewa strona należy do jakiegoś klubu, ale jest wolne miejsce, więc stajemy. O tym, czy możemy zostać, zdecyduje człowiek, który dopiero przyjedzie, bo tylko on wie, czy właściciel miejsca wróci dziś do portu. Powiedziano nam też, że będziemy musieli wnieść opłatę (10 – 15€).
Chyba nic za to nie oferują… Kotwicy lepiej nie rzucać, a muringu wolnego nie ma. Spojrzenie na morze i krótka decyzja – przenosimy się na przylądek Ay. Marina, a stamtąd już tylko skok na wyspę. Locja o tym miejscu nic nie mówi, ale mapa satelitarna pokazuje solidną keję za falochronem.
Po lewej mijamy Zatokę Maratońską, gdzie rozegrała się jedna z najważniejszych bitew starożytności. Stąd wysłano do Aten Filippidesa, który zaniósł tam wieść o zwycięstwie Greków nad Persami. 


Biegł 42 km po takim terenie – lekko nie miał, więc trudno się dziwić, że w Atenach padł martwy.
    Gdy już szykujemy się na wejście do portu Ay. Marina, wypływa w naszym kierunku łódź, a siedzący w niej mężczyźni coś krzyczą. Niestety, nie rozumiemy, bo ich głos nie dochodzi do nas. Widać uświadomili (lub przypomnieli) sobie, że pod wiatr to nawet siusiać nie można, więc okrążyli naszą łódkę i wtedy usłyszeliśmy, że wpłynąć nie możemy, bo to teren wojskowy. Czekali jeszcze chwilę, aż odpłyniemy. Ciekawe, co by było, gdyby na morzu już rzeczywiście szalało meltemi?
     Decyzja: przeskakujemy na wyspę i wchodzimy do zatoki Vaufalo (Buffalo), chwalonej przez „pilota” za bezpieczeństwo w czasie silnych wiatrów, a przez znajomych żeglarzy za urodę. Rzeczywiście – ładnie tu i spokojnie. Kilka łódek stoi na kotwicowisku, bo przy brzegach wszędzie jest bardzo płytko.
To był bardzo długi dzień na morzu. Woda morska pozostawiła na pokładzie i burtach warstwę soli. 

Cumujemy do niewielkiego pomostu, należącego do jednej z dwóch tawern. Jedzenie było bardzo smaczne. Z właścicielką – sympatyczną, atrakcyjną Stellą – spędziliśmy w tawernie kilka wieczornych godzin, rozmawiając po rosyjsku i pijąc greckie, czerwone, domowe wino.
Osada ma charakter letniskowy. Nie ma tu sklepu, ale codziennie przyjeżdża „handel obwoźny” z pieczywem i owocami.  

21 sierpnia
         Po porannych zakupach w supermarkecie wypływamy. Rozglądamy się jeszcze, czy gdzieś nie widać pana „przystaniowego”, bo chcemy zapłacić za wodę. Nigdzie go nie ma, choć obiecał pojawić się rano. Gdy już jesteśmy z dala od kei, słyszymy, że ktoś krzyczy i macha do nas z jakiejś łódki. Marinero! Znalazł się! Wracamy więc i z dziobu podajemy mu pieniądze. Zdziwił się, że wróciliśmy, więc dziękuje uradowany.
       Nasz dzisiejszy cel – Porto Rafti. Oczywiście wieje wiatr przeciwny, więc silnik znów w robocie, bo chmurzy się i na wczesne popołudnie zapowiadają burze. Po 13 Mm wchodzimy do zatoki. Ładna jest, ale wokół zabudowana straszącymi betonem domami letnimi ateńczyków. Spacer po mieście potwierdza to – urodą Porto Rafti nie grzeszy, choć w tawernie na nabrzeżu podają świetną mrożoną kawę i świeże, kruche ośmiornice. 

Wieczorny spacer wzdłuż brzegu zatoki pokazuje dość upiorne krajobrazy, zwłaszcza że zbiera się na deszcz i burzę.

20 sierpnia
       Wiatr w nocy uspokoił się. Dzisiejszy cel – opłynięcie Przylądka Sounion i przejście na wschodnią stronę. Jest to najbardziej na południe wysunięty kraniec Europy kontynentalnej. Na nim, widoczny z morza, jeden z trzech wierzchołków antycznego „świętego trójkąta” – Świątynia Posejdona (dwa pozostałe to ateński Partenon i Świątynia Afai). Grecy uważali (zresztą nie tylko oni), że wszystko, co przychodzi trójkami, jest idealne. Symbolem liczby trzy jest natomiast trójkąt.
       Wychodzimy rano na zarefowanym grocie, gdyby na morzu jeszcze dawało o sobie znać meltemi. Po godzinie widzimy już przylądek z ruinami świątyni z V w. p.n.e. 


Chcemy stanąć na kotwicowisku w zatoce i pontonem przedostać się na brzeg, a tam znaleźć drogę na klif ze świątynią. Niestety, w zatoce wieje bardzo mocno, więc pozostawienie jachtu bez opieki na kotwicy jest niemożliwe. Pozostaje nam pokłonić się Posejdonowi, zrobić kilka zdjęć i płynąc dalej, do Lavrio. Mijamy Marinę Olimpijską, zbudowaną na olimpiadę w 2004 roku i stajemy w Lavrio przy kei miejskiej. Jest woda, zatem najpierw bierzemy się za spłukanie warstwy soli z pokładu, a potem idziemy oglądać miasto. Nie zachwyca…

19 sierpnia
            Meltemi wieje nadal, w porywach do 60 km/h, więc musimy pozostać w zatoce na boi. Płyniemy pontonem na brzeg i robimy wycieczkę na wzgórze ze starym kościółkiem, w którym wczoraj wieczorem odbywał się ślub.
 Szkoda tylko, że w takich „okolicznościach przyrody”…
Na szczęście widok ze wzgórza piękny:


18 sierpnia
     W nocy porywy wiatru co i rusz wybijały nas ze snu. Mimo solidnej bojki, na której stoimy, alarm kotwiczny pozostał włączony. Oczywiście o wyjściu na morze nie ma mowy, bo warunki mają być jeszcze trudniejsze. Tak zresztą było – wiatr w porywach dochodził do 67 km/h. 

17 sierpnia
       Przechodząc na wschodnią stronę Peloponezu liczyliśmy się z trudniejszymi warunkami wiatrowymi. Wyjaśnię mniej zorientowanym: na Morzu Egejskim wieje północny wiatr nazywany „meltemi”. Lipiec i sierpień to miesiące, kiedy wieje najsilniej, nawet do 8 ˚B. Charakteryzuje się porywistymi szkwałami i powoduje wysoką falę. W nocy zwykle łagodnieje, aby w południe znów się wzmagać. Trwa od 3 do 5 dni, a nawet dłużej. Potem przerwa…i znów. Teren, gdzie jesteśmy teraz, nie leży jeszcze w centrum meltemi, ale i tu potrafi sporo przywiać, o wiele za dużo na naszą łódkę. Mówi się też, że w okolicach Aten (a tu jesteśmy), ze względu na topografię, meltemi  jest wyjątkowo nieprzyjemne.
   Wczoraj zaczęło, dziś się rozsierdziło. Wg portalu pogodowego będzie wiało 35 – 57 km/h. Wychodzimy z Varkizy wcześnie, aby przed południem osiągnąć zamierzony cel – Zatokę Anavissos (ok.11 Mm). Płynąc tylko na zarefowanym foku osiągamy momentami 6 węzłów. Gdy łodzią zaczęło trochę rzucać, dokładamy silnik i do przodu, bo po drodze nie ma się gdzie schronić. W porywach wiatru nawet ciągnięty ponton żył własnym życiem – trochę sobie fruwał… Wreszcie wchodzimy na kotwicowisko z bojkami. Stoi tu kilka jachtów, które schroniły się przed meltemi. 


Cumujemy do solidnej bojki i mimo, że co pewien czas do zatoki spada silny wiatr, czujemy się bezpieczni. Podejrzewam, że jutro jeszcze tu posiedzimy.

16 sierpnia
      Dziś przechodzimy na stronę kontynentalną Grecji. Jesteśmy w strefie meltemi, zatem musimy „wstrzelić się” w korzystny dla nas kierunek wiatru i jego siłę. Rezygnujemy z Aten (bo byliśmy tam trzy razy) i kierujemy się niżej, do Zatoki Vonliagmenis. Jest tam porcik – jak mówi locja GWP – dla luksusowych jachtów właścicieli okolicznych posiadłości, ale zawsze gdzieś przycupnąć można. Figa z makiem, nie można! Choć na przystani mnóstwo wolnego miejsca, a na morzu już rozkręca się i wyje meltemi, to „marinero” macha rękami, że nie wolno i mamy płynąć dalej. Dziwne, dzikie tu obyczaje… Stanęliśmy więc na kotwicowisku przy nieco osłoniętym brzegu, ale tak zostać nie możemy, bo po południu będzie szkwaliło pod 50 km/h. Kotwica w górę i na silniku za cypel, a potem równo pod wiatr płyniemy do portu Varkiza w Zatoce Varis. Jest dobrze osłonięty, jednak podobno całkowicie zajęty przez miejscowe łodzie. Wpłynęliśmy. Niełatwo było ze względu na wiatr i rafy na wejściu, ale dzięki sprytnym manewrom stanęliśmy bezpiecznie bez strat w sprzęcie i ludziach. Są muringi, woda i prąd. Spokój, cisza na przystani, tylko nad głową co chwila przelatują samoloty, startujące i schodzące do lądowania na lotnisku w Atenach.
       Varkiza to miasteczko nowoczesne, skomercjalizowane, z zapleczem wczasowo - parkingowo – kawiarnianym… 
Nie to, co króliczki lubią najbardziej w Grecji…
Trudno... 
Przynajmniej białe wino jest jak zwykle bardzo zimne...

15 sierpnia
    Dziś zostajemy w Agia Marina, bo chcemy zwiedzić atrakcję turystyczną Eginy – Świątynię Afai. Można pojechać autobusem za 2 €, a można też urządzić sobie wycieczkę pieszą, bo to tylko jakieś 2 – 2,5 km. Wybieramy tę drugą opcję, choć droga jest trochę trudna, bo w górę.


       Afai to nimfa, córka Zeusa, patronka kobiet. Jest mniej znana w mitologii greckiej, niektórzy znawcy antyku uważają ją za boginię „lokalną”, inni identyfikują z Ateną. Świątynia powstała w V w. p.n.e i była niezwykle imponująca, a to, co po niej zostało, należy do najlepiej zachowanych pamiątek starożytności.



Oczywiście poprosiłam boginię Afai o opiekę nad wszystkimi bliskimi mi kobitkami ;)


 Panorama ze wzgórza Świątyni Afai jest zachwycająca:


14 sierpnia
       Wychodzimy z Methany na Eginę. Na morzu okazuje się, że jest przeciwna, dość wysoka fala, po której naszej pękatej łódce iść niewygodnie. Zawracamy zatem i chronimy się w cichej zatoce na północ od Methany. Po 2 godzinach i kąpieli wychodzimy ponownie – warunki są już lepsze. Płyniemy stroną wschodnią wyspy, bo taki wiatr jest korzystniejszy, ale niedługo potem odwiewa się na NE i mamy równo w dziób. Silnik w ruch i zmierzamy do Agia Marina. Z daleka widać dużą platformę portową i kamieniste nabrzeże.
 Na pierwszy rzut oka nie ma gdzie stanąć, bo pirs jest nawietrzny, na dodatek jest przystanią promową. Kotwicowisko też odpada, ponieważ ma mocno powiewać, więc nie będzie można pozostawić łódki bez opieki, a my chcemy pójść lub pojechać do Świątyni Afai. Wypatrzyliśmy miejsce po wewnętrznej stronie platformy i po chwili łódka stoi bezpiecznie wśród łodzi rybackich.
        Miasteczko Agia Marina jest większe, niż nam się wydawało na podstawie informacji z locji. Ma charakter wybitnie letniskowy – mnóstwo hotelików, tawern i sklepów z pamiątkami. Jednocześnie nie ma tłoku i zgiełku.

 Cumowanie bezpłatne, ale brak wody i prądu. Egina słynie z uprawy orzeszków pistacjowych, które można tu kupić w różnej postaci – do łuskania, w syropie, miodzie lub zalewane czymś w słoiczkach. Chociaż ich tu dużo, tanie nie są. Droższe niż w polskim supermarkecie.

13 sierpnia
       Dzisiaj planowaliśmy popłynąć na Eginę (Aegina). Wyspa leży niedaleko Aten i jest dla ateńczyków miejscem wypadów weekendowych, poza tym jest to jeden z pierwszych portów dla jachtów czarterowych, wychodzących z Mariny Kalamaki w sobotę. Na pewno port będzie zapchany. Po drugie: w nocy mocno przywiało, telepało łódką na cumach i rano – mimo korzystnych prognoz - też nie jest najlepiej. Czekamy zatem…
        Od kilku dni chodził za nami chrupiący kurczak z rożna i oto dziś udało się go kupić. Świeży, pachnący tymiankiem, doskonały na niedzielny obiad.
     Do portu znów przypłynęła flotylla jachtów. To taka forma grupowego pływania  rekreacyjno – szkoleniowego, organizowana przez różne tutejsze firmy. Najpierw przypływa do portu ekipa organizacyjna, a po niej kolejno wszystkie jachty. Sternicy podchodzą do kei na wskazane (często wcześniej zarezerwowane) miejsce, wykonując manewry pod kontrolą lub pod dyktando instruktora, stojącego na nabrzeżu. Potem wszystkie załogi idą do tawerny, wskazanej (wcześniej umówionej) przez ekipę promocyjną. 
    Druga noc w Methanie i o dziwo, dziś opłata za cumowanie była niemal o połowę niższa. Nie wiemy, czemu.

12 sierpnia
      Wychodzimy z Poros bardzo wcześnie, jeszcze bez wiatru. Po dłuższym zastanowieniu rezygnujemy z Hydry – na wyspie zawsze jest tłoczno, a ustawianie się „w tratwę” chyba nie zrobi dobrze naszej „Pasji”. Z wielu powodów zresztą: ścisk między większymi jachtami, kotwiczenie, przechodzenie po pokładach sąsiednich jachtów… Rezygnujemy nie bez żalu, choć na Hydrze już byliśmy w czasie jednego z poprzednich greckich rejsów.
        Dla tych czytelników, którzy nie wiedzą: mała Hydra to dla żeglarzy wyspa kultowa. Problem z jej odwiedzeniem polega na tym, że posiada tylko jeden bardzo mały port, a jachtów chętnych do cumowania tutaj jest wiele. Łódki wchodzą więc do zatoczki i ustawiają się warstwami, w tzw. tratwę. Przechodzenie na ląd odbywa się po pokładach sąsiadów, co bywa uciążliwe, ale może mieć też walor „towarzyski”. Kto wszedł do porciku jako jeden z pierwszych, na pewno opuści go jako jeden z ostatnich, że o splątanych kotwicach szerzej nie wspomnę. Do dziś wspominamy zbulwersowaną, nieświadomą sytuacji załogę, która musiała przerwać śniadanie, bo akurat nadarzyła się okazja opuszczenia porciku.
      Idziemy zatem dalej, do miasteczka Methana, w którym nie dane nam było stanąć dwa dni temu.  Podpływa duże stadko delfinów, a chwilowo „odpływa” sygnał GPS. Stajemy burtą w pustym porcie promowym. Niedługo po tym pojawia się pan przystaniowy, który skasował nas w Vathi, po drugiej stronie półwyspu (drogą jakieś 6,5 km). Opłata taka sama, czyli ok. 7 €. Jest woda i prąd.
   Methana to znane miasteczko uzdrowiskowe dzięki źródłom siarkowym, jednak na pewno swoją świetność uzdrowiskową ma już za sobą. Oglądamy nieczynne obiekty uzdrowiska oraz basen z wodą o barwie mleka.

Nieopodal portu jest dzikie kąpielisko, gdzie ciągną przyjezdni, którzy nie korzystają z oficjalnych zabiegów, a chcą pomoczyć się w źródłach siarkowych. My też tam podążyliśmy. 

Kąpiel jest specyficzna, bo w kontakcie tych źródeł ze słoną wodą morską wytrąca się zawiesina, która łączy się w kłaczki i wygląda nieprzyjemnie. Woda ma kolor mlecznobłękitny.
Spacer po miasteczku jeszcze raz potwierdził, że w Grecji coś planują… rozpoczynają, wkładając w to mnóstwo unijnych euro, a potem porzucają z takiego czy innego powodu. Widać to niemal w każdym miasteczku.
Spacer po południowej stronie miasteczka, położonego na dawnym wulkanie, pokazał, o ile żyzne osady wulkaniczne są silniejsze od twardej wulkanicznej skały - drzewa rosną bowiem na kamieniach, w którego rozpadlinach znalazły sobie drogę do słońca. 

         Wczoraj jachty czarterowe całymi stadami podążały z Zatoki Sarońskiej do Aten na koniec czarteru (piątek!), a dzisiaj następna zmiana aż do późnego wieczora płynie w odwrotnym kierunku. Nasza keja, pusta po południu, wieczorem wypełnia się szczelnie. 

11 sierpnia
     Nie chce nam się wypływać, połazimy jeszcze po mieście, narobimy zdjęć, zwłaszcza z punktów widokowych, w pełnym słońcu.




10 sierpnia
     Decydujemy się iść do portu Methana na wschodnim brzegu półwyspu Methana – może siarkowodór nas nie zabije. Tereny słyną z leczniczych źródeł siarkowych. Gdzieś tam głęboko toczy się nadal życie dawno wygasłego wulkanu…
   Jedna z aplikacji pogodowych znów zapowiada silne wiatry od wczesnych godzin przedpołudniowych, jednak inne mają na ten temat odrębne zdanie. Stąd wniosek – należy sprawdzać na wielu portalach, bo licho nie śpi…
Wychodzimy. Wieje z zachodu, na zachodnim cyplu dość mocno buja. Po stronie północnej wiatr skręca razem z nami i znów mamy połówkę. Methany nie widać, dopiero skręt w prawo odsłania wąskie wejście do portu. 
Wiatr niesie zapach siarkowodoru, ale jeszcze nie jest on intensywny. Woda ma kolor mlecznoniebieski. Kręcimy się w kółko wypatrując wolnego miejsca, ale nie ma się gdzie wcisnąć. Odwrót – i płyniemy na Poros. Nie wypluskam się w cudownych źródłach siarkowych, piekielnych, cuchnących zbukami wodach, które miały mi przywrócić sprawność stawów, urodę twarzy, alabaster skóry i zmienić numer pesel w dowodzie. Trudno – jakoś to przeżyję…
       Idziemy z falą 4 – 5 węzłów. Po kilku milach wyłania się piękny widok miasta Poros na wyspie o tej samej nazwie. 

Wpływamy w kanał obdzielający wyspę od części kontynentalnej i stajemy niedaleko za stanowiskami dla promów. Jest głęboko, trzeba przedłużyć linę kotwiczną. Dodatkowo korzystamy z propozycji kapitana sąsiedniego, dużego jachtu i zakładamy szpringa do jego łódki, bo fale wytworzone przez promy oraz pływające w obie strony jachty mogą być trochę niebezpieczne dla naszej łódki.  Duży ruch, mnóstwo jachtów w porcie, wiele stoi na kotwicowiskach. Wieczorny spacer wysoko w górę, schodkami pomalowanymi białą farbę, dostarcza mnóstwa wrażeń – pięknie jest.


 I sama się sobie dziwię, gdyż w czasie mojej pierwszej bytności na Poros wyspa nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. 

9 sierpnia
        Prognoza już od rana zapowiada bardzo silny wiatr NW (porywy do 50). Zastanawiamy się, czy wychodzić, jednak na morzu nic takiego nie widać, a poza tym inne portale nie potwierdzają dużego wiatru. Wypływamy więc przed południem – najpierw na silniku, potem pod bimini na foku i w tempie 2,5 węzła zmierzamy do Vathi (kolejne Vathi w Grecji!) na półwyspie Methana.
To mała, klimatyczna wioska rybacka u podnóża wygasłego jeszcze w starożytności wulkanu. Porcik malutki, przeuroczy, z nabrzeżem dla jachtów po prawej stronie,

po lewej – dla łodzi rybackich.

 Opłata dla jachtów z obcą banderą 1€ za metr, a dla jachtów greckich chyba 3 razy niższa. Jest woda i prąd, a na nabrzeżu „prysznic” plażowy dla gości tawerny. Spotykamy się tutaj ponownie z załogą Andrzeja i żeglarskim opowieściom nie ma końca. W tawernie jedzenie smaczne, ale porcje niezbyt duże.
Sympatyczny porcik, szczerze polecam.

8 sierpnia
         Dziś kończymy czwarty miesiąc morskiej wędrówki.
Zastanawiamy się, co robić: płynąc dalej czy za kilka mil wejść do Epidavros, które już kiedyś odwiedziliśmy. Ponieważ byliśmy tam równo 10 lat temu, więc należy jednak odbyć tę rocznicową wizytę. W takim razie trzeba się śpieszyć, bo w Epidavros może wczesnym popołudniem nie być miejsca. 


Planujemy wynająć tutaj samochód i zrobić wycieczkę do Myken, a tam obejrzeć miejsca związane z historią wojny trojańskiej – Skarbiec Atreusa znany także pod nazwą Grobu Agamemnona, ruiny twierdzy i pałacu królewskiego. Niestety, wypożyczalni samochodów w Epidavros nie ma. Jest taksówka, mogą także podstawić busa – no ale do Myken jest 58 km… Trudno, z wielkim żalem trzeba zrezygnować. Natomiast do najlepiej zachowanego i najpiękniejszego amfiteatru antycznego z III w. p.n.e. w Epidavros można dojechać autobusem, to kilka kilometrów od portu. Widzieliśmy już go kiedyś, więc tym razem zrezygnowaliśmy. Może dla informacji warto dodać, że wstęp na obiekt archeologiczny kosztuje obecnie 12 € (przewodniki podają jeszcze 9€).
Wybraliśmy się natomiast do innych „miejsc sentymentalnych” w okolicy – znacznie mniejszego teatru antycznego, leżącego tuż za portem

 oraz gaju pomarańczowego z tawerną, gdzie balowaliśmy w kilka załóg 10 lat temu. Niestety, miejsce wygląda teraz tak:

Postój tutaj kosztuje nas 3.50 €. W słupkach woda i prąd dodatkowo płatne.
       Wieczorem gościliśmy na łódce Andrzeja z „Najachty”.

7 sierpnia
        Wypływamy z Korfos dość wcześnie, gdyż upalna noc nie pozwoliła nam pozostać w koi zbyt długo. Pierwszą część nocy spałam na ławie kokpitowej, co było niezbyt wygodne, bo materace kokpitowi mają guziki tapicerskie, więc nad ranem, obudzona przez wypływający w morze kuter, przeniosłam się do kabiny. Nie dało się jednak wytrzymać.      
       Na morzu trochę powiewa, trochę nie…Zatrzymujemy się na kąpiel, schładzającą nasze rozgrzane ciała, w pięknej, zielonej zatoczce z turkusową wodą i graniem cykad. Niedługo później wchodzimy na noc do Nea Epidavros, niedaleko sławnego Epidavros, znanego z obszarów wykopaliskowych i wielkiego antycznego amfiteatru.
   Nea Epidavros to pięknie położona mała osada letniskowa. 

Posiada wygodny, bezpieczny porcik, zarządzany przez energiczną, życzliwą panią. Postój kosztuje 0,5 € za metr jachtu, jest woda i prąd (niewiele płatne). Plaża długa wzdłuż deptaku. W osadzie wiele tawern, ale brak sklepu – jest tylko niewielki kiosk z napojami, lodami, papierosami… Jest sympatycznie. 

Naprawdę warto tu zaplanować postój. 

6 sierpnia
      Pierwszy dzień w pełni spędzony na nowym akwenie. Dzień portowy w Korfos. Robię nieco porządku na blogu, korzystając z prądu na kei. Mamy go dużo w akumulatorach, ale od jakiegoś czasu przetwornice nie chcą dawać mi odpowiedniego prądu do laptopa. Nie pytajcie, o co chodzi – nie znam się.
     W czasie kąpieli w morzu poparzyła mnie meduza. Oczywiście w rękę, no bo gdzie... w okolice operowanego łokcia. Na szczęście niezbyt mocno. Piekło jak ukąszenie kilku os. Miejsce przemyłam octem, zgodnie z radą, jaką znalazłam w necie. Maści, którą sama tu proponowałam, jeszcze nie zdążyłam nabyć – trzeba to będzie zrobić w najbliższej aptece. Po kilku godzinach pieczenie ustąpiło, a to znak, że kontakt z meduzą był naprawdę niewielki.

      Wczoraj mieliśmy problem z kotwiczeniem – kotwica nie zeszła, gdyż lina kotwiczna zablokowała się w knadze zwrotnej. Okazało się, że lina spęczniała i zesztywniała od soli i trzeba było dzisiaj wyjąc ją z knagi. Ot, kolejne doświadczenie…

3 komentarze: