14 maja
Płyniemy
już 27 godzin, dopiero od 2 godzin na żaglach, bo wczorajsze
popołudnie, noc i dzisiejsze przedpołudnie były całkowicie
bezwietrzne. Jazgot silnika nas zabijał, ale do wszystkiego można
przywyknąć. Teraz słychać tylko chlupot niewielkich fal…
Płyniemy półwiatrem W, 3 – 3,5 węzła. Telefony i Internet nie
działają… Panowie prowadzą łódkę na zmiany… Gadamy sobie…
Żeglarze
są przesądni – nie napiszę więc, kiedy mamy nadzieję zjeść
mussakę na Korfu.
13 maja
Od
rana jugo cichło, załogi zaczęły spłukiwać piasek z pokładów.
My spacerek, zakupy na kolejne dni, lody i wreszcie o 13.00 „check
aut” i wyjście w morze. Decyzja jest taka: jednym kursem, mijając
Czarnogórę i Albanię lewą burtą, płyniemy do Grecji, na Korfu.
Zapasy
paliwa zostały zgromadzone wcześniej – dużo tego. Oczywiście
liczymy też na wiatr, ale po jugo może być z tym gorzej.
Miało
być inaczej – skąd taka decyzja?
Po
pierwsze – jest niewiele informacji o tym, jak pływa się w
Albanii. Próba uzyskania jakichś materiałów, łącznie z mailem
do ambasady, nie dała oczekiwanych rezultatów. Na niektórych
mapach nadal istnieją informacje o strefach zaminowanych, na
przykład na „generalce”. Locji, na której można by polegać,
brak. Pozostały pytania, zadawane innym żeglarzom w necie.
Odpowiedzi było niewiele, bo po prostu ludzie pływają tam rzadko.
Drogę z Chorwacji do Grecji pokonują stroną włoską lub po prostu
„jednym cugiem”, wychodząc poza strefę wód terytorialnych.
Relacja jednego z żeglarzy dostatecznie nas zniechęciła, gdy
podkreślił albański poziom usług za wybitnie włoską cenę w
jednej z przystani. Wysokie opłaty przy odprawie i obowiązek brania
agenta w każdym porcie oraz atmosfera odpraw utwierdziły nas w
przekonaniu, że Albania nie dla nas. W sumie szkoda, bo bardzo
chcieliśmy odwiedzić ten kraj. Ostateczna decyzja zapadła po
rozmowie z żeglarzem chorwackim, który radził, aby szerokim łukiem
ominąć Albanię. Decyzji nie zmieniliśmy nawet po informacjach, że
wybrzeże albańskie jest piękne, Albańczycy to bardzo przyjaźni i
gościnni ludzie, a w knajpkach i sklepach jest tanio. Jak jest
naprawdę, tym razem się nie dowiemy…
Po
drugie – skoro omijamy Albanię, ominiemy też wcześniejszą
Czarnogórę. Rejs w Montenegro już mieliśmy kilka lat temu. Teraz
odbyliśmy wycieczkę samochodem do Boki Kotorskiej, aby podziwiać
ją jeszcze raz, tym razem z brzegu. Budva nie zachwyciła nas
poprzednio – dziwny klimacik ogromnych, wypasionych jachtów
motorowych i ich rosyjskojęzyczni właściciele, wysokie opłaty w
porcie, maglowanie przy odprawie na wejściu i wyjściu…
Postanowiliśmy zaoszczędzić sobie powtórki z rozrywki za wiele
euro.
Dwie
doby na morzu…Hmmm…Wesoło nie brzmi. Wszystko zależy od wiatru.
Po jugo czeka nas kilka dni spokojnych i korzystnych warunków
żeglarskich, wiatr odwróci się na zachodni i północny, noce są
bardzo ciepłe, pełnia księżyca…No i jest Franciszek.
Chorwację
żegnamy na morzu po 18 Mm.
Pogoda
piękna, bardzo ciepły wieczór. Zachód słońca obserwowany na
morzu wynagradza mi wszelkie obawy.
W
nocy jugo wiało do 50 km/h. Nad ranem spadł deszcz. Pokład znów
był pokryty warstwą brązowego pyłu pustynnego. Do jutra powinno
się to skończyć i wyruszymy w dalszą podróż. Tymczasem czeka
nas próba odprawienia się z Chorwacji jeszcze dziś…Czarno to
widzę. Trzeba wyjść z zatoki Tiha i przycumować w zatoce
portowej, gdzie jest wydzielone miejsce dla odprawiających się
statków. Niestety, moje obawy potwierdzają się: nie ma możliwości
dokonania „check autu” dzisiaj, gdyż po odprawie należy
natychmiast wyjść w morze. My wyjść nie możemy, bo wieje,
zresztą policja i tak nie zrobiłaby odprawy z tego samego powodu.
No i co teraz? Czekać w głównym porcie do poniedziałku i bulić
codziennie „postojowe” 30 kun za metr łódki czy też wrócić
(mimo silnego wiatru i zafalowania) do Tihej i zaoszczędzić w ten
sposób sporo eurasów? Sytuację rozwiązuje sympatyczny policjant,
wspierany dzielnie przez równie sympatycznego i przystojnego pana
„kejowego”: przyjdzie w sobotę i nas odprawi! Super! Płacimy
postojowe za jedną noc, robimy obiad i idziemy na lody oraz piwo.
Jednocześnie
podejmujemy ostateczną decyzję, o której jutro…
11 maja
Jugo
rośnie. Wieje z południa bardzo ciepły wiatr, mgiełka zasłania
góry, szkwały są coraz silniejsze. W nocy będzie kulminacja.
Tymczasem
jedziemy do Montenegro. Do granicy chwilka – a potem już czar Boki
Kotorskiej i samego Kotoru. Pływaliśmy już kiedyś w Czarnogórze
i podziwialiśmy Zatokę od strony wody. Teraz jedziemy wzdłuż jej
brzegów.
Kotor
– wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i
Przyrodniczego UNESCO - zadepczą! Najazd tysięcy wycieczkowiczów
na place i uliczki na pewno nie jest dla zabytkowego miasteczka
korzystne, za to z pewnością przynosi finansowe korzyści jego
mieszkańcom. W plątaninie wąskich uliczek dziesiątki sklepików
pamiątkarskich… Liczne kawiarenki, konoby, restauracje i bary
pełne gości, stoiska targowe tuż przy nabrzeżu pełne brzoskwiń,
moreli, pomidorów i wszelkiej zieleniny, a przede wszystkim
różnorodnych twardych i miękkich serów, suszonych szynek, fig…
Specjały tych stron – zatapiane w masie cukrowej owoce lub orzechy
oraz kostki twardej galaretki, obsypane zwykle cukrem pudrem. Wory
suszonych prawdziwków – widać, że grzyby były naprawdę
imponujących rozmiarów. No i oczywiście oliwa i rakija we
wszelakich wydaniach!
Kupujemy
ser, suszoną szynkę i figi, wcześniej je oczywiście smakując.
Jeszcze tylko bieli vino i będzie uczta wieczorem!
Główne
skarby zabytkowej części miasta to górująca nad miastem Twierdza
Św. Jana, mury obronne z trzema renesansowymi bramami oraz Katedra
Św.Trifuna z początku XII wieku, postawiona na fundamentach jeszcze
starszej świątyni.
Wracając
z Kotoru wstępujemy na obiad. Jest tanio i bardzo obficie. Za trzy
dwudaniowe obiady z piwem i mineralną płacimy 36 euro. Do tego „za
free” bajeczny widok z tarasu na Zatokę Kotorską.
Już
we troje rano idziemy na zwiedzanie miasta oraz do Kapitanatu
uzupełnić opłatę. Okazuje się, że w Cavtacie policja nie robi
odprawy w czasie weekendu, gdy mamy nadzieję wypłynąć w kierunku
Czarnogóry. Powinniśmy czekać do poniedziałku lub udać się do
Dubrownika. Niemiła wiadomość…Jest środa, prognoza informuje,
że w obotę ugo uciszy się w sobotę i wiatr obierze odpowiedni dla
nas kierunek, zatem planujemy zrobić „check aut” w piątek i
spróbować przesiedzieć na jachcie do soboty.
Tymczasem
podziwiamy Cavtat i zachód słońca nad morzem.
Rezerwujemy na jutro małego chevroleta – pojedziemy do Czarnogóry uraczyć się pięknem Boki Kotorskiej. Cena wynajęcia auta na cały dzień to 45 €.
9 maja
Wczoraj
tuż przed wejściem do Okuklje niepokojąco zatrajkotał silnik.
Jest ok… Po prostu on też miał już dość, bo choć my
zakończyliśmy długi dzień na morzu wielkim zmęczeniem, to
przecież kataryna wykonała główną robotę. Wychodzimy wczesnym
rankiem. Słońce pokazuje się tylko na chwilę, z północy gonią
za nami chmury, wiatru niewiele. Gdy zbliżamy się do Dubrownika,
zaczyna solidnie padać i przepiękny widok Perły Adriatyku
prezentuje się dość żałośnie. Podobałby mi się, gdybym już
kiedyś nie widziała go w słońcu.
W
pobliżu murów Starego Miasta stał na kotwicy wycieczkowiec, który
wypluwał szalupy pełne turystów.
Lotnisko,
na które przyleci Franciszek, leży bliżej Cavtatu niż
Dubrownika, zatem cumujemy w Cavtacie, w Tiha Luka, najpierw na
kotwicy, ale biorąc pod uwagę granatowe niebo i nadzieję na
prysznic, zmierzamy do nowych pomostów. Niestety, jak się okazuje,
przystań jest jeszcze nieczynna, choć cumować można. Jest woda, a
toaleta (5 kun) obok widocznego z pomostu przystanku autobusowego –
niestety, nie ma prysznica. Przycumować tu nie jest łatwo:
plątanina linek miejscowych właścicieli łódek, jakieś
szczątkowe muringi, słabo umocowane bojki… Późnym wieczorem
silny wiatr spadowy mocno zagroził naszym cumom, ratowaliśmy się
dzielnie, chroniąc łódkę przed uderzeniem w wysoki pomost. Rano
wyglądało to tak:
Cavtat
to chorwacki kurort oraz ostatni port, gdzie można zrobić odprawę
z Chorwacji.
Czekając
na Franciszka, robimy spacer piękną promenadą wokół zatoki.
Sprawdziliśmy
też, gdzie jest „lučka kapitanija”, w której następnego dnia
musimy uzupełnić opłatę klimatyczną. Biuro mieści się w
drugiej, głównej zatoce miasta i jest czynne w godzinach 8.30 –
12.30. Niestety, znów kropi… Wiemy już, że kolejny raz powieje
jugo. Pogięło tę pogodę czy co ?!
Aby
jutro wieczorem odebrać Franciszka w Dubrowniku, musimy zrobić 135
km, czyli jakieś 73 Mm. Dla naszego jachtu to dużo! Jeśli jugo
minęło, damy radę, ale trzeba się wytężyć. Oczywiście na
silniku, bo kierunek wiatru jest dla nas niekorzystny i halsowanie
pod wiatr nie wchodzi w rachubę. Wychodzimy o 6.00, jedynka,
„wmordęwind”. Odpalona w Tri Luke kataryna nie milknie aż do
miasta Korčula.
Dlaczego wchodzimy
do Korčuli, skoro już ją znamy? Otóż dziś kończy nam się
jedna z opłat (klimatyczne + cośtamjeszcze), którą wnosi się za
określoną liczbę dni i osób na jachcie. Mieliśmy na miesiąc,
więc trochę braknie. Musimy wstąpić do biura Lučka Kapitanija
(kapitanat portu). Moglibyśmy załatwić to jutro w Dubrowniku, ale
co z głowy to z głowy, poza tym jutro możemy nie zdążyć przed
zamknięciem kapitanatu.
Płyniemy wzdłuż
południowego brzegu wyspy. Gdy zbliżamy się do jej wschodniego
krańca, widoki urzekają i zapowiadają to, co zobaczymy za chwilę…
Stajemy przy
nabrzeżu miejskim, niedaleko wejścia do Mariny ACI.
Kapitanija jest po
zachodniej stronie, więc przechodzimy tam plątaniną wąskich
uliczek. W biurze dowiadujemy się, że należy przyjść jutro rano,
bo opłata będzie obowiązywać od 9 maja, więc 8 maja komputer
jeszcze jej nie przyjmie. Paranoja jakaś…W ten sposób okazało
się, że niepotrzebnie wchodziliśmy do Korčuli. Można było iść
dalej i sprawę załatwić w Dubrowniku. A więc tylko spacerek po
Starym Mieście cudnej Korčuli, zwanej Małym Dubrownikiem.
Zakupy i w drogę –
ambitny cel, kolejne mile czyli Okuklje na Mljecie. Miejsce trochę
sentymentalne, kto wtedy był z nami, ten wie. Nie mogliśmy go tak
po prostu zostawić po prawej burcie.
Do głęboko
ukrytej, pięknej zatoki Okuklje weszliśmy, gdy już było całkiem
ciemno. Mamy dość! Ileż można słuchać trajkotania silnika?
Dziś zrobiliśmy 103 km!! Stanęliśmy przy pomoście konoby „Baro”
– zatem na taras, na kolację!
Czas
nagli. W Dubrowniku musimy być we wtorek wieczorem, więc mamy 3
dni.. Jeśli jugo nas przystopuje, nie damy rady być na czas. Musimy
wyjść z Vela Luka jak najwcześniej i zobaczyć, co dzieje się na
otwartym morzu. Wydaje się, że zelżało, ale morze jest mocno
rozkołysane. Przy słabym wietrze SE wychodzimy z zatoki, wiatr
zgodnie z prognozą tężeje i zmienia kierunek na zachodni,
ustawiamy łódkę i płyniemy wzdłuż brzegu Korčuli. Fala idąca
z pełnego morza powoduje niestabilność kursową naszego pękatego
jachtu, nie da się płynąć, zatem szukamy schronienia w zatoczce
Tri Luke. Stanęliśmy na bojce, woda spokojna, tylko w oddali widać
grzywacze i białe bryzgi fal, rozbijających się o cypel. Łódka
tańczy na bojce, przemieszczana przez wiatr spadowy to w jedną, to
znów w drugą stronę.
Znów
ładnie…
Pod
wieczór wiatr uspokaja się, morze łagodnieje, prognozy na jutro są
optymistyczne, choć w nocy jeszcze spadnie deszcz.
Na dodatek znów
świeci lampa salingowa! Tak sama z siebie!
6 maja
Rano
prace naprawczo – udoskonalające, np. wszystkie odbijacze
otrzymały spasowane linki i zawieszki, co znacznie usprawnia pracę
odbijaczami przy podejściu. Na dzisiejszą noc jest żółte
ostrzeżenie: ma wiać z SE, w porywach do 37 węzłów. Jakaś
przyjazna zatoka powinna zapewnić nam spokojny nocleg. Wychodzimy w
pełnym słońcu o godzinie 9.00. Cel: Vela Luka na zachodnim krańcu
wyspy Korčula.
Dziś
żegnamy się z Dalmacją Środkową…
Płyniemy
połówką, siła wiatru stopniowo rośnie – na wskaźniku logu
najpierw jeden węzeł, niedługo potem cztery i pięć. Po pewnym
czasie wiatr znów cichnie, pozostawiając po sobie rozhuśtane
morze. Na południowym stoku Hvaru oglądamy liczne plantacje
winorośli.
Dzwoni
kolega, że szybko pokonał chorobę i jednak przyleci, ale do
Dubrownika. Zmiana planów – trzeba przyśpieszyć dotarcie do
Perły Adriatyku. Dziś zanocujemy już w Vela Luka, nie ma czasu na
realizację innego pomysłu, zwłaszcza że prognoza pogody
zobowiązuje nas do nocowania w miejscu bezpiecznym.
Gdy
szykujemy się do wejścia do zatoki, niepokoi nas panorama otwartego
morzu, po stronie zachodniej. Woda zszarzała, niebo „zgranatowiało”,
zamgliło się…
Przy
kei dowiadujemy się, że będzie jugo. Trochę ono inne niż
poprzednie: przychodzi szybciej, spada ciśnienie, inaczej wygląda
niebo, przepowiada go deszcz i lekkie ochłodzenie. Lektura
odpowiednich źródeł dostarcza nam wiadomości o dwóch odmianach
tego wiatru – niżowym i wyżowym – a także różnych lokalnych
wariactwach.
Opłata
portowa przy kei miejskiej w Veli Luka to 20 kun za metr jachtu. Nic
za to nie ma prócz muringu i uśmiechu przystojnego Chorwata.
Owszem, na kei jest prąd i woda, ale zajmuje się tym inna firma i
wystawia drugi rachunek. Jaki? Nie wiem, bo nie korzystaliśmy.
Zawarłam
znajomość z łowcą ośmiornic, który próbował szczęścia na
nabrzeżu, miedzy jachtami. Dowiedziałam się, ze hobotnice to takie
sroki, lubujące się w kolorowym rzeczach. Przynęta rzeczywiście
jest tego dowodem:
Oj,
bidulki…
5 maja
Skalibrowałam
loga, bo wskazywał wartość pomniejszoną w stosunku do odczytu GPS. Moją radość
z powodu tego osiągnięcia technicznego zakłócił jeden telefon. Zadzwonił
kolega, na którego czekamy, że zapadł na zdrowiu i musi zrezygnować z przyjazdu
mimo opłaconych biletów lotniczych. Mieliśmy go odebrać w Splicie i tak była
zaplanowana nasza trasa. Szkoda…Zmieniamy kurs i bierzemy namiary na Dubrownik
– spokojnie, wzdłuż Hvaru na Šcedro i potem na Korčulę i Mljet.
Wiatr W, 15 - 20 km/h,
płyniemy pełnym kursem z prędkością 4,5 – 5 węzłów. Warunki optymalne dla
naszych planów i łódki. Powstaje zafalowanie, które już takie przyjemne nie
jest. W cieśninie miedzy Hvarem a Šćedro fala ma mniejszą amplitudę, ale jest
silniejszy prąd i łódka, choć fok już zwinięty, płynie z tą sama prędkością.
Osłonięci zwijamy spokojnie grota i wchodzimy do zatoki Lovičće, w jej
południowo – zachodnie ramię. Znów przecudne miejsce, ale tylko dla łódek z
niewielkim zanurzeniem. Jest to przystań konoby „Kod Ive”, jeszcze nieczynnej.


Na dnie płytkiej
zatoczki widać zainstalowane światła, co przy turkusowym kolorze wody (brak
wodorostów na dnie) może dawać wieczorem niesamowity efekt. Cumowanie: bojka,
kotwica – brzeg lub burtą do nabrzeża. Polecam to miejsce właścicielom
mieczówek!
4 maja
W
Rogoźnicy napisałam, że myjąc łódkę po przejściu jugo
spłukiwaliśmy z pokładu ”kurz” - brązowy pył z kwitnących
palm, które rosły wzdłuż nabrzeża. Dokształcanie się na temat
wiatrów charakterystycznych dla wybrzeża Chorwacji uświadomiło
mi, co to za kurz – ten drobny, brązowy pył na pokładzie to
piasek z Sahary, który wiatr południowy przyniósł z pustyni i
który opadł na pokład wraz z deszczem.
Dziś
oddajemy cumy bardzo wczesnym rankiem i na silniku zmierzamy do
miasta Hvar – jednej z największych atrakcji tych wód. Zabytki
sięgające XV wieku, przepiękne centrum miasta, nadwodna promenada
z kafejkami, rezydencje i kościółki, ślady bogactwa i burzliwych
dziejów miasta – wszystko to sprawia, że Hvar jest miejscem
szczególnym. Niestety, nie dane nam było zostać tu na dłużej z
całkiem przyziemnych powodów – Hvar jest po prostu drogi. Zatem
krótki postój, świeży chlebek – i na Vis.
Morze
jest jak stół, za wcześnie na wiatr… Dwie godziny bujania się
na bezwietrzu wystarczą - wchodzimy na kotwicowisko Soline po
południowej stronie wyspy Sv.Klement. Po raz pierwszy zakładam
kostium. Młodzi ludzie z sąsiedniego jachtu zażywają kąpieli.
Sprawdzam temperaturę wody: 16,5˚C.
Sv.Klement (nazywany
też Palmižaną z powodu palm daktylowych, które tu rosną) to mała
wyspa o długości 6 km i szerokości 2 km, ale o
trzydziestokilometrowej linii brzegowej z powodu urozmaiconego brzegu
pełnego zatoczek, które dają schronienie w czasie silniejszych
wiatrów.
Przed południem
kotwica w górę, grot na maszt i wypływamy na morze. Trzeba też
założyć polarek, choć w zatoce było 23˚C w cieniu. Płyniemy
niewiele szybciej niż rano, ok. 1,5 knota, czasem mniej. Cel wydaje
się nieosiągalny.
Vis to wyspa trochę
poza typowym szlakiem żeglarskim. Przypływa tu podobno mniej
jachtów, choć niedaleko leży wysepka Biševo, słynąca z
Błękitnej Groty. Odwiedzić ją należy w godzinach południowych,
w dzień bezchmurny i słoneczny, wpływając do wnętrza jaskini
pontonem. Zwiedzanie jest płatne.
Telepiemy się i
telepiemy…Wychodzimy po raz pierwszy poza strefę przybrzeżną
Chorwacji. Wreszcie zrzucamy żagle i na silniku wchodzimy do Visu,
głównego miasteczka wyspy Vis. Jeszcze do lat 90 – tych XX wieku
wyspa wyłączona była z ruchu turystycznego z uwagi na jej
znaczenie strategiczne dla jugosłowiańskiej floty. Na zboczach
widać jeszcze resztki fortyfikacji. Wokół zatoczki mnóstwo
miejsca do parkowania, z muringami, wodą i prądem. Stajemy na
chwilę, aby kupić miejscowe białe wino Vugowa Viška, natomiast na
nocleg płyniemy do zatoki Rogačic, do betonowego pirsu wielkiego
bunkra dla łodzi podwodnych, takiego samego jak na Dugim Otoku.
Stajemy przy betonowej ścianie, o wiele wyższej niż poprzednio.
Aby wyjść z jachtu, trzeba użyć jachtowej drabinki i liny. Wśród tych betonów mamy także bardzo słaby, przerywany sygnał telefoniczny, a Internetu nie ma w ogóle. Aby sprawdzić prognozę pogody, trzeba odpłynąć pontonem kilkadziesiąt metrów do środka zatoki. W nocy popada, jutro bez zmian, czyli trochę wiatru i słonecznie.
Po
rannym skorzystaniu z udogodnień Mariny Vlaška i opłaceniu
rachunku (275 kn – od 1 lipca będzie drożej, obniżka znów od 1
października) kierujemy się w cieśninę między wyspami Šolta i
Brač, a potem dalej na Hvar. Okazuje się, że wieje 3 do 4 z
zachodu, a więc z otwartego morza. Mamy bejdewind, a potem półwiatr.
W takich warunkach pływanie na małej łódce jest mało przyjemne z
powodu rozkołysu i fali, a także miecz trochę puka w skrzyni.
Prędkość ok.3 węzłów. Po lewej stronie rozpościera się
górzysta Brač, ze szczytem Vidova Gora, najwyższym na wyspach
chorwackich (778 m n.p.m.). Po pewnym czasie prędkość wiatru
spada, więc nami buja solidniej. Zrobienie rozgrzewającej herbatki
w takich warunkach to czysta ekwilibrystyka. Pisać też trudno, a
cyferki w sudoku wpadają w inne kratki.
Po
2 h 30 min. kołysania mijamy Pelegrin, zachodni cypel wyspy Hvar,
podobno najbardziej usłonecznionej wyspy chorwackiej. Sv.Klement
osłania nas teraz od pełnego morza, zatem huśtawka jest
zdecydowanie mniejsza. Nie chcemy nocować w mieście Hvar, bo wiąże
się to z dużym wydatkiem za keję, więc szukamy kotwicowiska w
pobliskich zatoczkach. Najpierw wchodzimy do Vela Garška. Locja nie
wróży sukcesu: informuje, że w jednym ramieniu zatoki jest
niewielki pomost, a w drugim niszczejąca keja. Tymczasem w obu
odnogach są urocze konoby. Skręcamy w lewo, do miejsca
nieprawdopodobnie cichej wody, osłoniętego od wiatrów z każdej
strony. Motorówką wypływa po nas młody człowiek, wskazuje
miejsce i pomaga przycumować do bojki na kotwicowisku konoby
„Mareta”.
Już
wiadomo, gdzie będziemy jeść obiadokolację. Takie kotwicowisko to
świetne rozwiązanie dla obu stron – restaurator ma klienta, a
klient płaci za posiłek, zamiast tylko za bojkę. Zupa rybna bardzo
dobra, jagnięcina z grilla świetna, za to frytki nieco nasiąknięte
tłuszczem, a kalmary „na žaru” twardawe. Pytano, czy dobre,
więc odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie do końca jestem
usatysfakcjonowana potrawą… Padła elegancka propozycja
powtórnego przygotowania potrawy. Bez przesady – przecież i tak
zjadłam.
Miejsce przepiękne,
klimatyczne, konoba urządzona z pomysłem. Naprawdę warto tam
wpłynąć. Tanio nie jest, ale to przecież zatoka niedaleko Hvaru,
turystycznego miasta snobów i bogatych Chorwatów.
Po
kolacji odbyliśmy przejażdżkę pontonem i spacer po okolicy.
Na
jachcie, pijąc zimnego drinka, zachwycaliśmy się momentem, gdy
słońce tuż przed zachodem zajrzało do zatoki.
2 maja
2 maja
Rano
trochę porządków i wyprawa po chleb. Obok stacji benzynowej jest
punkt sprzedaży pieczywa, czynny – wg informacji wywieszonej na
drzwiach – tylko przez godzinę wczesnym rankiem. Jeszcze tylko
przesunięcie plastikowego okucia górnej listwy grota od likliny, co
ułatwiło wciąganie żagla i umożliwiło postawienie go przez
jedną osobę w kokpicie.
Wypływamy
przed 12.00, bo wreszcie pojawiło się nieco wiatru. Prędkość ok.
2 węzłów – czasem spada, czasem rośnie. Po 4 godzinach bujania
się na wodzie wchodzimy do Milny na Braču i stajemy w prywatnej
Marinie Vlaška.
Jest
tu bardzo cicho i spokojnie w odróżnieniu od Mariny ACI, która
mieści się dalej w zatoce, już w miasteczku. Gwar tam ogromny, bo
właśnie trwają regaty Rosjan i dziesiątki jachtów wypełniają
szczelnie wszystkie pomosty i nabrzeża.
Milna
nie jest nam obca, byliśmy tu 11 lat temu. Na nabrzeżu próbowaliśmy
znaleźć kamieniczkę i jej piwnicę, w której starsza pani
sprzedawała točeno wino, nalewając je z dużych beczek do
plastikowych butelek po mineralnej, dając pierwej każdego wineczka
na spróbowanie. Kto wtedy był, niech pomoże: czy to ten budynek i
ta brama?
1 maja
Noc chłodna, gruba
rosa na pokładzie – dobry znak. Wypływamy wcześnie, jeszcze
przed 9.00. Wiatr już powiewa, a przynajmniej unikniemy większej
fali. Tymczasem po krótkim przebiegu wiatr siada – w czasie 3 h 30
min. zrobiliśmy tylko 6,5 Mm. Wybieramy miejsce postoju na Šolcie,
ale najpierw kierujemy się na silniku do Krknjaš (ale spółgłosek!),
kotwicowiska na wschodnim cyplu wyspy Veli Drvenik. Według locji
jest to zatoka z turkusową wodą. W pewnej chwili pojawia się
wiatr, płyniemy ok. 3 knotów, kierunek wiatru korzystny, więc
rezygnujemy z Krknjaš i spróbujemy osiągnąć Milnę na Braču. Po
lewej
pojawia się,
oddalona o jakieś 20 km, biała panorama Splitu, nad którym wiszą
Góry Dynarskie. Odwiedziliśmy Split w czasie jakiegoś
wcześniejszego rejsu. Gdyby tak nie było, nie wypadałoby go tak po
prostu ominąć ze względy na jego urodę i Pałac Dioklecjana,
najlepiej zachowaną budowlę z czasów cesarstwa rzymskiego.
Wiatr
dzisiaj coś kręci… Znów się uspokaja, więc wpływamy do Rogača
na Šolcie. Najpierw w prawo, do pierwszej odnogi, gdzie na
całkowicie gładkiej wodzie klarujemy łódkę, a potem do kolejnej
odnogi, gdzie można stanąć do kei miejskiej, z wodą, prądem i
toaletami, ale niestety, drogiej. Spotkana później załoga polska
poinformowała nas, że za „43” zapłacili 300 kn. Stajemy w
trzeciej odnodze, w miejscu cumowania dla klientów restauracji
„Pasarela”, gdzie podobno dobrze i całkiem niedrogo karmią.
Lasania
rzeczywiście jest doskonała, a rachunek nie przeraża. Zostajemy
tutaj na noc, ale za to wypada iść na restauracyjny taras na
„točeno vino”. Przy stoliku miłe spotkanie z kilkoma polskimi
dziewczynami, studiującymi w Splicie w ramach Erasmusa, które
wpadły promem na wyspę, wszak to święto i nie mają zajęć.
W
czasie spaceru po okolicy zaskoczył nas piękny zapach. Kwiaty
pomarańczy rzeczywiście o zachodzie wydają niesamowitą woń,
dochodzącą niemal z wszystkich ogródków.
Korzystając
ze słodkiej wody w porcie myjemy łódkę „od soli i od kurzy”.
Sól wiadomo – z wody morskiej, a „kurz” to brązowy pył z
kwitnących palm. Dzisiaj pierwszy dzień rejsowy we dwójkę. Trzeba
wyjść na pokład, nie ma rady. Po chwili bejdewindu przy wyjściu z
zatoki, kierunek na południowy – wschód i znów korzystny wiatr
pełny, pozwalający nam płynąc 4 węzły. Widoczność dobra,
zatem w odległości ok. 9 Mm widzimy Trogir. Nie on jest jednak
naszym celem, bo już tam kiedyś byliśmy, poza tym interesuje nas
Chorwacja z dala od typowych szlaków żeglarskich. Mijamy Maly
Drvenik i stajemy na wyspie Veli Drvenik, w miasteczku o tej samej
nazwie. Wieje wprawdzie w zatokę, ale wiatr będzie się uspokajał,
poza tym dobrze nas osłania falochron. Stoi się tutaj na własnej
kotwicy, gdyż nie ma muringów, innych udogodnień zresztą też nie
ma. Wprawdzie widać jakieś słupki i przyłącza, ale trudno
powiedzieć – popsute, zdewastowane czy w budowie.
Za to sama zatoka
przepiękna! Chorwacja ma tysiące takich miejsc i gdyby tylko nie
była tak pioruńsko droga, można by stąd nie wypływać.
Jest sklep i kilka
restauracji. Ponieważ obiad mieliśmy skromny, idziemy dokarmić się
w „Jere”, tuż przy falochronie. Porcje kalmarów, świetne
zresztą, za duże dla normalnego żołądka, bardzo dobre „bieli
vino”… Rachunek też zdecydowanie za duży.
Na kei poznaliśmy Austriaczkę, Cristi, która sama pływa na Bavarii 37. Podejście do falochronu miała bezbłędne, tutaj już ktoś przejął cumy. Twierdzi, że zwykle ktoś znajdzie się do pomocy, a jeśli nie, jakoś sobie radzi. Godna podziwu dziewczyna, zwłaszcza że pływa na łódce czarterowej, bez specjalnych udogodnień dla samotnego sternika. Była u nas na herbatce i wypiła kieliszek andrzejowej nalewki. Zachód słońca znów był niesamowity…
Rano panowie znów wzięli się do tych pioruńskich
świateł na maszcie. Nie ma… nie ma… nie ma… Kładzenie masztu i JEST!! Nareszcie jest
światło topowe, utrapienie tej łódki. Błahostka po prostu, drobiazg, a tyle
nerwów i roboty. Ufff…
Dla Marka to ostatni dzień rejsu. Wypływamy,
aby odstawić go do zatoki, skąd będzie miał bliziutko do autokaru. Przy płaceniu za postój ponownie spotkała nas miła
niespodzianka – ulga w opłacie, spowodowana niemożnością wyjścia z portu z
powodu trudnych warunków pogodowych.
Opłynęliśmy
zatokę, piękna jest.
Na noc wróciliśmy do Rogoźnicy, gdyż nigdzie nie
znaleźliśmy dogodnego kotwicowiska, a trochę powiewało z gór.
Dzięki,
Marku! Fajnie się z Tobą pływało. Chciałabym jeszcze Ci powiedzieć – tylko nie
załamuj się, plissss – że światła topowego znów nie ma. Wieczorem błysnęło raz –
i tyle go było.
28 kwietnia
Początek weekendu majowego, polscy żeglarze jadą na chorwackie rejsy, a tu pada...pada...pada... Deszcz bębni o pokład łódki, lodówka robi kostki lodu…
Wieje słabiej niż wczoraj, jest ciepło – powyżej 20 stopni. Przez cały dzień chmury chodzą nisko, od czasu do czasu pokazuje się zamglone słońce. Potem niebo ciemnieje – to dobrze, może jugo już się „wywiało” i zacznie padać deszcz. Po obiedzie spacerujemy, idziemy na lody (och, te chorwackie lody!) i siadamy w konobie na kieliszek wina, aby skorzystać z WI – FI. Zaczyna padać… i pada, pada, pada…
26 kwietnia
Właściwie
to śpi się ekstra w takiej bujającej się na fali łódce. Gdyby
jeszcze ten huk wiatru ucichł…
Rano panowie
naprawiają światło topowe, które, nie wiadomo dlaczego, jest
utrapieniem naszej łódki od samego początku jej istnienia. To
ważne światło nawigacyjne i po prostu nie może go nie być. Wiatr
wciąż huczy. Do naszej burty przycumował wczoraj Cruiser 40. Rano
dzielni żeglarze próbowali wyjść na foku z zatoki na morze – po
pewnym czasie wrócili. Jest ciepło, na termometrze 22 stopnie w
cieniu. Wg prognozy właśnie wieje w porywach do 52 km/g czyli
„siódemka”, z ESE. W miejscu, gdzie stoimy, jest dużo
spokojniej, bo jesteśmy trochę osłonięci, więc idziemy z
wiatromierzem sprawdzić siłę wiatru. Nie schodzi poniżej 55,
największy zanotowany pomiar to 71 km/g. Pierzaste chmury całkowicie
przykryły niebo. Sztorm. Mamy kulminację jugo. Jeśli jutro zacznie
się deszcz, siła wiatru powinna powoli spadać.
25 kwietnia
Siła wiatru
stopniowo rośnie, jednocześnie jest słonecznie, ale podczas jugo
niebo będzie powoli zasnuwać się chmurami pierzastymi. Oczywiście
zostajemy dziś w bezpiecznym porcie. Łódka nieprzerwanie tańczy
na cumach, z morza dochodzi huk wiatru, który gwiżdże też w dziesiątkach
masztów w Marinie Frapa. Kłaniają się pióropusze palm - jugo się
rozkręca…
Dzisiaj imieniny
Marka, więc nie ma wyjścia – trzeba przy śniadaniu wypić po
kieliszku za zdrowie solenizanta. Zresztą kieliszek jest „ku
zdrowotności” także pozostałej części załogi,
jako że pijemy Travaricę, rakiję z dodatkiem śródziemnomorskich
ziół. Kieliszek tego specyfiku – jak przekonywał nas kiedyś
kelner w Dubrowniku – to lekarz, a butelka to nawet cały szpital.
Ciekawe, czy od tego „lekarstwa” kapitanowi przestanie dokuczać
kolano. Po jednym nie przestało… Trzeba jeszcze posmarować, jak
twierdzi właściciel kolana.
Dużo chodzimy,
podziwiamy chorwacki krajobraz, fotografujemy.
Przygotowujemy
imieninowy obiad, a potem imieninową kolację, z suszoną chorwacką
szynką, oliwkami i Malvaziją. Przy naszej łódce stanął olbrzymi
jacht motorowy – ciekawie prezentuje się wielkość naszej Pasji
przy Casablance.
Wieczorem zamierają
konoby, choć w pełnym sezonie, gdy łagodnieje nieco upał, o tej
porze życie knajpek dopiero się zaczyna.
Na Casablance
balują… Kilkuosobowa załoga obsługuje imprezę, gra nienachalna
muzyczka, chłopcy w białych koszulach żwawo się zwijają…
24 kwietnia
Kremik to marina o
wysokim standardzie. Posiada pływające pomosty, które w czasie
pływu zwalniają załogę z troski o cumy. Jest sklep spożywczy,
sklep żeglarski, restauracja oraz WI – FI (hotspot). Przewodnik
mówi, że jest niedrogo. Niestety, tanio…było kiedyś, jak
twierdzą bywalcy Kremika. Teraz trzeba zapłacić za mały jacht 35
euro, ale stoi się naprawdę komfortowo. Rano w sklepie żeglarskim
nabyliśmy wąż do tankowania wody, gdyż nasz, kupiony specjalnie
na ten rejs, pozostał zapomniany w piwnicy. Zatankowaliśmy (wodę!
wodę!) i posiedzieliśmy pod prysznicem na zapas.
Wychodzimy
z zatoki o 10.00, wiedząc z prognozy pogody, że zmienił się
kierunek wiatru z korzystnego dla nas na SE. Siła wiatru pozostała
taka sama, jednak teraz, w kursie pod wiatr, przy sporej fali,
komfort płynięcia małą łódką jest zdecydowanie mniejszy. Po 14
Mm podejmujemy decyzję o wejściu do Rogoźnicy, zwłaszcza że
wieje coraz mocniej i pojawia się żółte ostrzeżenie. Już
kiedyś, w czasie jednego z wcześniejszych rejsów, uciekaliśmy do
tego portu przed atakiem bory.
Wszystko wskazuje na
to, że powieje charakterystyczne dla Chorwacji jugo: zmiana kierunku
wiatru na południowy, wyższa temperatura powietrza, wzrastająca
powoli siła ciepłego wiatru, lekki spadek ciśnienia oraz
spodziewane za kilka dni opady deszczu z możliwością burz, które
kończą jugo. Portal pogodowy rzeczywiście wydaje żółte
ostrzeżenie na wtorek i środę, a opady oraz burze przewiduje na
czwartek. Oby to była prawda, bo jugo potrafi wiać przez tydzień.
W Rogoźnicy stajemy
przy kei miejskiej, pod palmami..
Są muringi, woda i
prąd oraz toalety i prysznice. Opłata 20 kn za metr łódki w
przedziale do 10 m. W przypadku jachtów dłuższych trzeba zapłacić
30 kn/m.
23 kwietnia
Ranek przywitał nas chmurami i chłodem. Nie tak się umawialiśmy, nie tak… Po tradycyjnej, niedzielnej jajecznicy udaliśmy się na zwiedzanie gęsto zabudowanej osady na wysepce, połączonej z resztą miasteczka kamiennym mostkiem.
Jeszcze caffe latte w
kawiarence, aby móc skorzystać z toalety, bo przystań miejska jej nie zapewnia,
podobnie zresztą jak prądu. (Fuj, ile ci Chorwaci palą w lokalach!) Gdy
szykujemy się do odpłynięcia, przystaniowy wręcza nam „račun” za postój: 20 kn
za metr łódki. Za to – nic, oprócz kei i widoków.
Odchodzimy o 11.00.
Wieje NEE, czwórka. Płyniemy ok.4,5 węzła. Celem – Marina Kremik za jakieś 15
Mm. Chcemy zażyć luksusu prysznica, bo Kremik – podobno za cenę o połowę niższą
niż inne mariny – oferuje naprawdę wysoki standard. Prawdę powiedziawszy, nie
planowaliśmy korzystania z łazienek w wypasionych marinach – myśleliśmy raczej o
kąpieli w kokpicie bądź na spojlerze, z użyciem „diabelskiego prysznica” (jak
go nazwała kiedyś Wiki). Niestety, zbyt chłodno na to, a i woda w solarowym
pojemniku jest za mało podgrzana.
Z Tribunj płyniemy
między wyspami Prvic i Tijat, wzdłuż zachodniej strony wyspy Zlarin. Po ok. 10
Mm wyłania się Primošten. Choć należałoby odwiedzić ten sławny kurort,
obchodzimy się smakiem z uwagi na wysokie ceny miejsc postojowych, o których
mówią locje i przewodniki.
Całkowicie się "wydmuchało",
kołyszemy się na martwej fali, zatem na silniku podchodzimy nieco bliżej malowniczej
wysepki, połączonej groblą z resztą Primoštenu, miasta apartamentowców i
dyskoteki. Przez chwilę towarzyszy nam stado delfinów. Jeszcze kilka minut i
wchodzimy w długą i wąską, osłoniętą z trzech stron zatokę, na końcu której
jest Marina Kremik. Pracownik obsługi portu wskazuje nam numer pomostu, a za chwilę
drugi odbiera nasze cumy i prosi o dokumenty jachtu – interesuje ich tylko
winieta, podobnie zresztą jak w Puli. O inne dokumenty nie proszą. Zapłaciłeś
za pływanie, to sobie pływaj.
W marinie stoi mnóstwo
wielkich jachtów żaglowych i motorowych.
22 kwietnia
Wcale
nie było tak zimno – termometr zewnętrzny pokazał w nocy +6, a rano + 13.
Zachwyca zatoka w pełnym słońcu. Zastanawia nas widoczny z dołu, wybetonowany,
ukośmy plac przy stojącym wysoko kościółku. Okazuje się, że jest to „deszczownia”,
zbierająca deszczówkę. Widać na wysepce występuje niedostatek słodkiej wody.
O tej porze miasteczko wydaje się
wymarłe – jak wszystkie tego typu chorwackie osady wyspiarskie. Spacerujemy po
wąskich uliczkach, przy których sąsiadują ze sobą stare, kamienne mury, nowsze
przybudówki, murki graniczne, szopki i balkoniki, schodki i ogródki, dorodne palmy, a nawet
kurniki.
Wszystkie uliczki prowadzą w górę, do
starego kościółka Sv. Andrija. Schodząc z góry, zaglądamy do jedynego sklepiki.
Przed nim nieobcy nam obraz „ławeczki”: kilku starszych mężczyzn głośno o czymś
rozprawia, wypatrując promu, który pojawia się niebawem zza cypla. Z morza
wracają też dwie rybackie łódki. Niebawem prom odpływa, pustoszeje też
ławeczka. Odpływamy również.
Wiatr
zachodni 3 – 4. Suniemy pełnym wzdłuż wyspy Murter. Od początku rejsu wiatry
nam sprzyjają: z reguły mamy N, NW lub W. Mijamy zatoki, które uwzględnialiśmy
jako miejsce schronienia, gdyby wiatr okazał się niebezpieczny dla naszej
łódki. Dziś naszym celem jest Tribunj. To była wioska rybacka niedaleko Vodice –
dużego ośrodka turystycznego Chorwacji – która posiada marinę, podobno
tańszą niż miejsca postojowe w tętniącym życiem Vodice, a także kilka
stanowisk cumowniczych przy kei miejskiej.
Do
Tribunj wchodzimy między wysepkami Lukovnik i Logorum (ok.3 m głębokości).
Otwiera się piękny widok na miejską marinę.
nie aby odpokutować za grzechy obżarstwa i opilstwa, ale by popatrzeć na morze z wysoka oraz zrobić kilka zdjęć mariny i zatoki.
21 kwietnia
Planujemy obiad „na mieście”. A co!
Spacerując, wybieramy konobę. Może ta?
Ostatecznie decydujemy się ma „Markiolac”
tuż za mostkiem, gdyż siedział w niej Polak, z którym wymieniliśmy kilka słów
na ulicy chwilę wcześniej. Kalmary „praženy” z okrągłymi frytkami smakują
wybornie, nie mniej białe „točeno vino” Malvazija
Od
kilku lat pan Krzysztof zajmuje się w Chorwacji profesjonalną fotografią
reklamową, głównie hoteli. Opowiedział nam o swojej pracy oraz kontaktach z
Chorwatami.
Po
obiedzie poszliśmy w górę, drogą krzyżową z kościółka dolnego do górnego,
nie aby odpokutować za grzechy obżarstwa i opilstwa, ale by popatrzeć na morze z wysoka oraz zrobić kilka zdjęć mariny i zatoki.
Wychodzimy
o 12.35, choć decyzja nie była łatwa. Do godziny 18.00 obowiązuje żółte
ostrzeżenie o silnych porywach wiatru, choć prognoza godzinowa, na wielu
zresztą portalach pogodowych dla żeglarzy, informuje o wiatrach korzystnych dla
nas – najwyżej 24 km/h i NW. Kierujemy się do zatoki Landin na Pašmanie, płynąc
pełnym wiatrem z prędkością ok. 4 węzłów. Po wejściu do zatoki okazuje się, że –
mimo przewidywań – przy tym wietrze nie jest ona bezpiecznym miejscem noclegu. Ponieważ
jest jeszcze wcześnie, a na morzu nadal wieje korzystny wiatr, robimy nawrót i
zmierzamy na wyspę Vrgada. Niebo jest całkowicie bezchmurne, ale wiatr zimny. Towarzyszą
nam jakieś regaty.
Po ok.5 h od wyjścia z Sali dopływamy do Vrgady. Wybieramy zatokę Luka Vrgada i stajemy przy kamiennym pirsie, tuż przy restauracji „Bracera”.
Po ok.5 h od wyjścia z Sali dopływamy do Vrgady. Wybieramy zatokę Luka Vrgada i stajemy przy kamiennym pirsie, tuż przy restauracji „Bracera”.
Liczymy dziś na kolację z owocami morza,
które – jak twierdzi autor przewodnika P.
Banach - robią tu smacznie i niedrogo. Niestety, zamknięte na głucho…
Przy pirsie płytko,
zatem mogą tu stanąć tylko łódki o niewielkim zanurzeniu. Zresztą cała zatoczka
jest płytka. Najgłębiej wydaje się być przy falochronie i to tylko na jego
cyplu – jednak tutaj staje przypływający dwa razy dziennie niewielki prom,
który wyznacza rytm życia mieszkającym w wiosce ludziom. Teraz tu cicho, nie
widać żywego ducha. Osada śpi…
Boimy
się zimnej nocy, więc kładąc się spać pozostajemy w skarpetkach i na cienkie
kołdry narzucamy koce. Miałam na łódce solidne, ciepłe koce, bo pogoda mazurska
potrafi zaskoczyć dużym chłodem. Wymieniłam je na lekkie kocyki, „na wszelki
wypadek, bo przecież jedziemy do ciepełka”. No i mamy to ciepełko: na noc zapowiadają 1
stopień. Nic to… w Polsce pada śnieg.
Dzień
w Sali – na morzu wieje, jak diabli. Spacerujemy, zwiedzamy i
fotografujemy.
Przysiedliśmy też na chwilę w zaułku konoby:
Od jutra siła
wiatru ma spadać, powieje nie więcej niż piątka. Dobrze by było,
bo przed nami trochę drogi – za kilka dni musimy dostarczyć Marka
do Splitu.
Musimy podjąć
decyzję, co dalej – wypływamy czy pozostajemy w Zaglav jeszcze
jeden dzień, bo prognozy mówią o popołudniowym wietrze do 45
km/h, a to zdecydowanie za dużo dla nas. Wiatr jest korzystny,
nasili się za kilka godzin, więc decydujemy się na próbę
przeskoczenia na Pašmana ,do zatoki Landin. Przy wyjściu z zatoki
jak zwykle pojawiają się delfiny. W takich przypadkach nigdy nie
wiadomo: podziwiać je czy szukać aparatu. Tym razem znów nie udało
mi się zrobić dobrego zdjęcia.
Powoli żegnamy
Północną Dalmację, która – obok Istrii i Kwarneru – była
kolejnym etapem naszego rejsu przez Chorwację, na południe. Zadar,
Šibenik, wodospady Krk, część Kornat widzieliśmy już podczas
wcześniejszych rejsów czarterowych. Inaczej szkoda by było te
miejsca tak po prostu ominąć. Zresztą…i tak szkoda, bo Adriatyk
to setki wysp i wysepek, z których każda warta jest odwiedzenia.
Po pewnym czasie
zapada decyzja o odwrocie – okazało się, że prognoza jedno, a
morze swoje. Rozwiało się i rozbujało nie na żarty kilka godzin
wcześniej. Na samym foku wpływamy do Sali i już o godzinie 12.00
stoimy przy kei miejskiej. Urocze jest Sali…
Niestety, nie do
końca doświadczamy klimatu miasteczka, bo wokół zatoki jeżdżą
betoniarki i prowadzone są prace remontowe – będzie nowa
nawierzchnia, rośliny, stylowe latarnie i ławeczki. Mimo tych
niedogodności, opłata obowiązuje i wynosi 17 kun od metra łódki.
Do tego oddzielny paragon za elektryczność i wodę na 60 kn.
Toalety i prysznice są po wschodniej stronie zatoki, w budynku z
bateriami słonecznymi na dachu. W miasteczku jest tylko jeden sklep
spożywczo – przemysłowy, bardzo dobrze zaopatrzony.
Z morza schodzą
kolejne jachty. Zimny wiatr się wzmaga. Wieczorem i nocą świszczy
w masztach i gra na takielunku. Na jutro przewiduje się do 47 km/h.
Nie dla nas…
18 kwietnia
Dzień w porcie.
Zaglav to maleńka miejscowość, pustawa jeszcze, czekająca na
lato. Jest sklep, dwie konoby, no i ta stacja paliw dla jachtów,
jedyna na bardzo długim odcinku. Mimo skalistego podłoża, teren
jest porośnięty gęstą roślinnością. Najwięcej szarych oliwek,
drzewek figowych i krzewów kwiatowych.
Znaleźliśmy też
zapomniane, zeszłoroczne owoce pomarańczy:
Po spacerze udaliśmy
się na wino i WI-FI do „Roko”. Gdy zadzwonił nasz telefon,
Chorwat podszedł do nas i niegrzecznym tonem zakazał rozmowy, „bo
mu to przeszkadza”. Opuściliśmy knajpkę, bo szkoda jednego euro
na takiego buraka. Sytuację próbowała ratować kobieta, która
wyszła za nami i przepraszała za zachowanie szefa. Przenieśliśmy
się do konoby „Martina”, którą z pełnym przekonaniem polecam!
Doskonałe wino „domacze”, własna oliwa wysokiej klasy,
trawarica delikatna w smaku, przepyszne fileciki z małych rybek w
oliwie i ziołach oraz przemiły i gościnny pan Dragan, który nie
tylko posiedział z nami, ale też opowiedział o rodzinie i
prowadzonych interesach.
Pada przez całe
popołudnie i wieczór, temperatura w nocy 8 stopni. Czy my na pewno
jesteśmy w Chorwacji?
Po nocnym załamaniu
pogody ranek był bezchmurny, lecz chłodny. Obejrzeliśmy bunkier
dla łodzi podwodnych – robi wrażenie.
Dziś naszym celem
jest Zaglav na wschodnim brzegu Dugiego Otoku. Wieje dwójka z NW,
potem wiatr wzmaga się, płyniemy więc prawym baksztagiem z
szybkością 4 węzłów. Siedzącym w kokpicie panom jest zimno, a
robi się jeszcze zimniej, gdy proponuję rozgrzewającą herbatę z
miodem, cytryną i spirytusem.
Po ok. 20 Mm
osiągamy Zaglav.
Miejsc cumowniczych
tu niewiele, więc w sezonie może być kłopot, tym bardziej, że na
nabrzeżu jest stacja benzynowa, która prawdopodobnie przyciąga tu
żeglarzy. Są muringi i prąd, woda na stacji benzynowej przy
dystrybutorach. Nikt nie przychodzi po opłatę – trudno
powiedzieć, jak jest w sezonie, który rozpoczyna się 1 maja.
Wieczór z powodu WI-FI spędzamy w konobie „Roko”, widocznej z
kei. Serwują tylko napoje, kuchnia jeszcze nieczynna. Jest
nieprzyjemnie – pomieszczenie śmierdzi papierochami, a właściciel
jest antypatyczny. Wino za to smakuje wyśmienicie.
Prognoza na jutro
nie brzmi optymistycznie – od południa wiatr, deszcz i coraz
zimniej. Chyba przeczekamy to w porcie. W Polsce zapowiadają
przymrozki i śnieg – tu 16 stopni. Nie jest źle…
16 kwietnia - Wielkanoc
Była tradycyjna szynka z tłuszczykiem, biała kiełbasa, chrzanik, jaja, piaskowa babka i keks, do tego chorwackie „kvalitetno suho vino” ze szczepu traminac (nic mi to nie mówi, ale tak było na etykietce) – z winnego szlaku „Iločki Podrumi”.
Takie
śniadanie, ubogacone telefonami od dzieci, smakowało wyjątkowo
dobrze po koszmarnej nocy, gdyż wiało niemiłosiernie i bujało
łódką w pionie i poziomie. Prognozę na noc znaliśmy, więc
zrobiliśmy, co trzeba i niebezpieczeństwa nie było. Niestety,
jednego nie przewidzieliśmy – wieczornego nalotu komarów, które
ukryły się po zakamarkach łódki i dawały nam popalić wespół z
nocną burzą.
Silba
to niewielka wyspa wąska pośrodku. Po obu stronach przewężenia
znajdują się porciki – wschodni i zachodni – oddalone od siebie
o jakieś pół kilometra i połączone trasą spacerową, z dużą
liczbą tawern. Tu znajdziecie WI-FI, ale trzeba przysiąść na
kawę.
Poza
rejonem Istrii i Kvarneru zaczyna się Adriatyk turkusowy…
Oto
typowy dla Chorwacji widok – połączenie gór z morzem.
Wypływamy
w samo południe. Wiatr N i NW, zmienny, niewielki. Ciepło,
bezchmurnie, słonecznie…Doskonała widoczność pozwala podziwiać
pasmo Gór Dynarskich.
Po pewnym czasie
wiatr przybiera na sile, więc płyniemy 3,5 – 4 knoty. Podążamy
wzdłuż Ist i Molat na południe, przechodzimy cieśniną między
Mali Tun a Veli Tun, mijamy lewą burtą północny cypel Zverinaca,
aż wreszcie stajemy w zatoce na Dugim Otoku, tuż przy bunkrze
marynarki wojennej Jugosławii. Dziś nasza łódka miała doskonałe
warunki: wiało do 4, prędkość do 4,5 węzła. Mimo że fala
tłukła, jacht, mocno obciążony na dziobie, szedł ostro na wiatr.
Ugotowałam
świąteczny żurek na winie: duży kieliszek chorwackiego wina, litr
wywaru z białej kiełbasy, ziemniaki w kostkę, czosnek, miejscowa,
soczysta cytryna, majeranek, z wedlin co się nawinie… Wino
wydudliłam sama. Smakowało wyśmienicie. Żurek także.
Nasza
zatoka, wybrana na nocny postój, osłonięta jest z trzech stron,
niestety, nie od strony północnej, skąd – jak mówiła prognoza
pogody – w nocy będzie mocno wiało. Rzeczywiście, w miarę
upływu czasu wiało w zatokę coraz bardziej. Kotwica dociążona
pięciokilowym „prosiakiem” trzymała dobrze, kapitan nie
niepokoił się. Na moją uwagę, że warto by wreszcie zaprogramować
i włączyć alarm głębokości na głębokościomierzu, odpowiedź
brzmiała „jutro”.
Tuż przed północą
budzi mnie alarm kotwiczny, sygnalizowany „paszczowo”:
-
Marek! Wstawaj! Zniosło nas! Tylko ubierz się, bo pada i straszny
ziąb!
Światła
salingowe, silnik w ruch, kotwica w górę, cumy klar i płyniemy –
jak się okazało – na wcześniej przezornie upatrzone pozycje.
Jeszcze krótka walka z obijaczami, cumami, szpringami oraz wielkimi
oponami, przytwierdzonymi do betonowego nabrzeża i łomot na
pokładzie cichnie. Stoimy bezpiecznie. Można spać spokojnie, choć
wiatr jeszcze łódką trochę szarpie.
W
nocy, zgodnie z prognozą, burza i obfity deszcz, za to ranek ciepły
i mglisty. Po śniadaniu i zakupach, tuż przed godziną 9.00,
ruszamy w kierunku mostu zwodzonego, łączącego Cres z Lošinj.
Most otwierany jest dwukrotnie – o 9.00 i 17.00. W kanale silny
prąd. Po 7 milach mijamy południowy cypel Cresu i płynąc wzdłuż
wschodniego brzegu Lošinj zmierzamy na Silbę – początkowo na
silniku, potem robiąc do 3 węzłów na żaglach.
Na
noc zawijamy zgodnie z planem do porciku Silba na wyspie o tej samej
nazwie, z falochronem osłaniającym miejsce cumowania z trzech
stron, co jest ważne z uwagi na dzisiejsze prognozy. Są muringi,
ale woda i prąd jeszcze niedostępne. WI–FI brak. Ponieważ
jeszcze jest przed sezonem – opłaty nie pobierano.
14 kwietnia
Wyszliśmy
dość wcześnie, bo przed nami długi etap do Osar na Cresie, a na
morzu już dostatecznie wiało od wschodu. Istrię żegnaliśmy
płynąc 5 knotów, a Kamieniak zakończył pierwszy etap
chorwackiego rejsu.
Tuż
za nim „zdechło”, więc szliśmy dalej na „diesel grocie”.
Uwaga: pływanie na żaglach przy wspomaganiu silnikiem jest praktyką
powszechną na morzu i nie plami honoru żeglarza. Po 3 godzinach
zrzucamy żagle, bo niepotrzebnie telepią na martwej fali. Na
silniku przemierzamy Kwarner, kierując się do kanału Osor,
oddzielającego Otok Cres od zielonej wyspy Lošinj. Po 30 minutach
żagle znów lądują na maszcie i teraz płyniemy z prędkością 5
węzłów – to idealne warunki dla naszej łódki. Niestety, po
pewnym czasie wiatr znów siada, jest ciepło, robi się
sennie…Wreszcie mijamy północny cypel Lošinj, aby o 16.30
zacumować przy maleńkim pirsie na wprost wejścia do zatoki. Osar,
przed wiekami stolica obu wysp, to dziś niemal bezludne miasteczko z
jednym sklepem dość dobrze zaopatrzonym oraz kilkoma konobami,
czekającymi na turystów i letników. Bardzo dobry Prošek kosztuje
17 kun, tyleż samo Ožujsko.
Wieczór
był ciepły i bezwietrzny…
13 kwietnia
Rano,
po długo trwającej toalecie (czy można „nakąpać się” na
zapas?), zakupach, tankowaniu wody oraz chwili z WI – FI, aby
sprawdzić, czy MONister już usynowił swoją prawą rękę,
udaliśmy się do biura mariny, aby odebrać dokumenty i opłacić
nocleg. Niespodzianka! Rachunek opiewał tylko na 16 euro! W marinach
ACI opłata zależy od długości jachtu, więc dlaczego w Umagu, za
tę samą łódkę, zapłaciliśmy przeszło dwa razy tyle? Być może
poszczególne mariny ACI mają indywidualne cenniki? Może w Puli
zastosowano ceny przedsezonowe, czego w Umagu nie uwzględniono?
Jedno jest pewne – w marinach ACI nie ma nic pewnego, oprócz
naprawdę wygodnego cumowania. Może też warto porównać full
service w Puli za 16 euro z tym, co oferuje się za podobną cenę w
niektórych portach mazurskich?
Rano
zadzwoniła Ewa, by umówić się z nami w Albanii, gdzie będą
przez dwa tygodnie czerwca, lub na Korfu, gdzie dopłyną do nas
promem. Może się uda?
Wypłynęliśmy
o 11.00, na morzu południowa dwójka, ciepło w słońcu, lecz
chłodny wiatr…Po kilku halsach i 14 Mm weszliśmy do zatoki
Paltona i stanęliśmy po wschodniej stronie, przy betonowym,
gościnnym molo rybackim. Mogliśmy kupić od rybaków dary morza,
ale nie było chętnego do ich sprawienia i przyrządzenia.
W
głębi zatoki kotwicowisko, niewielka marina i dziesiątki letnich
domów, willi i apartamentów, jeszcze pustych, czekających na
letników. Pływ ok. 60 cm.
Wyszliśmy
dość wcześnie, więc na morzu „gładkim jak stół” spokój i
stado harcujących delfinów – niestety, za daleko od nas, aby
uwiecznić je na zdjęciu z dobrym efektem.
W zatoczce kilka łódek z mężczyznami, machającymi rękoma we wszystkie strony. Czyżby dawali nam jakieś tajemne znaki? Chyba nie, bo każdy machał po swojemu, mniej lub bardziej śmiesznie. Gdy zbliżyliśmy się do nich, zauważyliśmy w ich rękach żyłki czy też sznurki, którymi szarpali w różne strony. Stwierdziliśmy, że to „poławiacze” ośmiornic, choć wcale nie musi tak być…
Zmierzamy do Puli,
najważniejszego miasta Istrii. Wprawdzie mogliśmy ją sobie
darować, bo odwiedziliśmy Pulę w czasie jednego z poprzednich
rejsów, ale wejdziemy tam z uwagi na naszego załoganta. Około
11.00 zaczęło powiewać, wiec zgasiliśmy silnik i postawiliśmy
żagle. Aż do Puli szliśmy pełnym wiatrem, do 4 węzłów.
Minęliśmy teren parku narodowego Brijuni, gdzie cumowanie jest
niedozwolone lub wysoko płatne, a przez część akwenu po
zachodniej stronie Veli Brijun w ogóle nie można przepływać.
Stanęliśmy w
Marinie ACI – raz nie zawsze…Jutro rano okaże się, po ile te
luksusowe toalety…
Pula, założona
ponoć przez cesarza Augusta, szczyci się doskonale zachowanym
rzymskim amfiteatrem zwanym Areną. Budowla powstała w I wieku Ne i
jest rówieśnicą rzymskiego Koloseum.
Budowla nadal służy
mieszkańcom i turystom – odbywają się tu koncerty i
przedstawienia operowe.
Pula posiada jeszcze
inne, najwspanialsze w skali światowej zabytki kultury rzymskiej z
początku naszej ery, a także wieków kolejnych. Dziś miasto jest
ważnym ośrodkiem turystycznym, choć nie dorównuje urodą innym
miastom Chorwacji. W jej obrazie coś niepokoi – starożytne
zabytki stykają się z blokami mieszkalnymi lat sześćdziesiątych,
obok pozostałości dumnych rzymskich budowli oglądamy suszące się
na balkonach portki.
Wypływamy o 10.00. Wg prognozy pogody przez cały dzień wiatr będzie lekki, o sile 2 i kierunku SE. Tymczasem na morzu wieje korzystnie dla nas NW, więc pełnym kursem zaczynamy zmierzać do dzisiejszego celu. Podziwiamy też pierwszą parę delfinów. Jednak po ok. 2 godzinach wiatr zmienił kierunek na SE i zaczął tężec. Płynięcie bejdewindem przy czwórce i coraz większej fali nie jest korzystne dla naszej łódki, więc zamiast do Rovinj weszliśmy do zatoki Kriz (Kriż), tuż za Kanałem Limskim, którego brzegi znane są z ośrodków wypoczynkowych dla naturystów. Zatoka ochroni nas przed wiatrem SE, którego siła ma rosnąc wieczorem i nocą. W czasie 4 godzin przepłynęliśmy nieco ponad 9 Mm.
Po
obiedzie i krótkim wypoczynku zauważyliśmy, że wiatr znów
zmienił kierunek na zachodni i wieje prosto do zatoki o
kamienistych brzegach. Jeśli będzie przybierał na sile, jak mówi
prognoza, może być z nami kiepsko…Podejmujemy decyzję o
opuszczeniu kotwicowiska i przestawieniu się do bezpiecznej zatoki 2
mile niżej. Stanęliśmy przy betonowym molo portu rybackiego, na
północnym brzegu osłoniętej z trzech stron zatoki niedaleko
Rovinj, z pięknym widokiem na starówkę.
Na
morzu wiatr się wzmagał, ale nam ciszę nocną zakłócały tylko
grające fały.
10 kwietnia
Wychodzimy w morze o 11.00. Wiatr SW, 2 – 3. Słonecznie, niebo całkowicie bezchmurne, ale wiatr chłodny. Celem jest Porec, do którego dopływamy robiąc 12 Mm. Przycumowaliśmy do miejskiej boi, naprzeciwko bulwaru, a po obiedzie popłynęliśmy pontonem zwiedzać miasto. W Porecu znajduje się jeden z najważniejszych zabytków chorwackich – Bazylika Eufrazjana, która powstała w pierwszej połowie VI wieku, gdy miasto przeszło pod panowanie bizantyjskie. Jako ze najpierw postanowiliśmy zrobić zakupy, pod bramę Bazyliki trafiliśmy tuż po godzinie 18.00 i zastaliśmy zamkniętą kasę (wejście 40 kn.). Na zwiedzanie udawała się właśnie ostatnia grupa turystów – wycieczka Francuzów. Przewodnik – jak to przewodnik – sprawdzał liczbę uczestników wycieczki i nas, stojących tuż obok, też policzył. Byłam „vent deux”. Liczenie zakończył słowem „bien” – dziwne, że mu się zgadzało. Poczuliśmy się członkami grupy i razem z Francuzami weszliśmy do Bazyliki.
Za
bramą wejściową znajduje się otoczone kolumnadą atrium, z
którego prowadzi wejście do kościoła. Wewnątrz podziwiać można
kolejne kolumny z imponującymi starożytnymi głowicami oraz
świetnie zachowane mozaiki z VI wieku.
Spacer
zakończyliśmy zimnym Karlovaczko oraz wyśmienitymi, jak wiadomo,
chorwackimi lodami.
Panowie
„musieli”, więc poszli na grappę do Villi Bady. Restauracja
była jeszcze nieczynna, grappy nie wydawała, ale panią sprzątającą
udało się sprytnie wyminąć i dotrzeć do luksusowej toalety.
Wypływamy,
pogoda jak wczoraj: stan morza - 1, wiatr – 1. Takie warunki
pozwoliły na tylko na dotarcie do Nowigradu. Stanęliśmy na
kotwicowisku i po obiedzie popłynęliśmy pontonem obejrzeć
miasteczko, jak się okazało – przeciętnej urody jak na
możliwości chorwackie, ale już pełne letników. Dookoła cypla
alejka spacerowa i ścieżka rowerowa, na plaży prysznice, woda,
śmietniki – czynne w okresie sezonu.
Ponton
zostawiliśmy przy pomoście posterunku policji portowej. Gdy
wróciliśmy, zatrzymał nas policjant i oznajmił, że nie mamy
prawa wejść na pomost.
-
Dlaczego? – zapytaliśmy zdziwieni.
-
Bo ja tak powiedziałem, a ja jestem policjantem! – odpowiedział
tonem nieznoszącym sprzeciw, co nam niewiele wyjaśniło i
całkowicie zwolniło z posłuszeństwa wobec władzy.
Skierowaliśmy
się do naszego pontonu, odpaliliśmy silnik, na co policjant machnął
ręką i sobie poszedł, a my wróciliśmy na jacht.
8 kwietnia
Rano
bandery na maszt, formalności, związane z pływaniem po wodach
chorwackich (pan urzędnik w Kapitaniji chmurny i niekontaktowy),
pobranie prognozy pogody w biurze mariny, zakup świeżego pieczywa –
i wypływamy w morze. Niebo bezchmurne, temperatura 21 stopni, stan
morza 1, wieje od rufy… Jest extra, chociaż w czasie 3 godzin
przepłynęliśmy tylko 5 mil.
Lavrecica
to miejsce pierwszego noclegu. Betonowa keja, bez muringów, z
kamienistym dnem, zapewnia bezpieczny postój w czasie gorszej
pogody, gdy wieje z N, NW i W. Przed sezonem jeszcze postój
bezpłatny – od 1 maja trzeba wybulić 120 kn za siedmiometrową
łódkę, nie otrzymując nic w zamian. Za to restauracja Villa Badi
serwuje doskonałe kalmary „na żaru” oraz grappę greean. Po
powrocie z kolacji trzeba poprawić cumy, bo jest przypływ ok.60 cm.
7 kwietnia
Marina
w Umagu, jak każda inna marina ACI, oferuje wysoki poziom usług,
niestety, również za wysoką cenę. Zgłosiliśmy przybycie w
biurze mariny, opłaciliśmy wodowanie i po chwili wielki dźwig
bramowy postawił Pasję na wodzie Adriatyku! Pakowanie tysiąca
rzeczy po zakamarkach łódki trwało do końca dnia. Sądziłam, że
to niemożliwe, ale udało się. Zmęczeni padliśmy w koje,
przekładając uroczystą kolację na dzień następny.
6 kwietnia
Prognoza
pogody nie nastrajała optymistycznie – zapowiadali deszcz i grad.
Po sprawnym przeniesieniu łódki z koziołków na wózek,
podczepiliśmy podwozie do Dodga i wyruszyliśmy z Torunia o
12.50. Jest chłodno, na przemian deszcz i słońce. W pewnej chwili
pada grad tak gęsty, że wycieraczki nie nadążają. Odbieram
jeszcze kilka telefonów z życzeniami bezpiecznej podróży. Taka
była. Kontakt z panem Waldemarem okazał się strzałem w
dziesiątkę! Jechał z naszą łódką na holu pewnie, fachowo i
bezpiecznie. Zna dobrze trasę, najlepsze stacje tankowania oraz
miejsca odpoczynku. W Marinie ACI Umag zjawiliśmy się o godzinie
10.00 następnego dnia. Podróż trwała 21 godzin, łącznie z
czasem odpoczynku. Zrobiliśmy 1234 km.
Szerokiej drogi
OdpowiedzUsuńPomyślnych wiatrów
OdpowiedzUsuńWspaniałej pogody
OdpowiedzUsuńWszystko przeczytałam, będę Was śledzić. Pozdrawiam dyrlo :-)
OdpowiedzUsuńZazdroszczę, ale z wielką radością:)))
OdpowiedzUsuńCudownej pogody, wspaniałych widoków i świetnych ludzi w Waszej podróży Wam życzę!!!
AlDonna
O udało mi się zalogować. Myślami jesteśmy z Wami. Wypijcie tam nasze zdrowie w bańkowych szklaneczkach i miłej zabawy
OdpowiedzUsuńMyślami jesteśmy z Wami. Wypijcie nasze zdrowie w szklankach niewywrotkach i bawcie się dobrze
OdpowiedzUsuńŚledzimy Waszą wyprawę. Trochę zazdrościmy i życzymy wspaniałej Wielkanocy na fali.
OdpowiedzUsuńLidka i Modest
Dzięki, Lidko. Całujemy Was.
UsuńŚledzę, czytam i prawie jak bym z Wami była.
OdpowiedzUsuńPomyślnych wiatrów i niech burze Was omijają.
Niech omijają, Małgosiu :)
UsuńZ przyjemnością wpadam i czytam :) Żałuję, że do moich wakacji jeszcze daleko. Pozdrawiam. Jola
OdpowiedzUsuńFajnie, że piszesz.... fajnie, że codziennie!! Dzisiaj odkryłam zakładkę ;) Będę wpadać z przyjemnością. Pozdrawiamy Was serdecznie dzielne ludzie! U nas śnieg... :( ale ponoć tylko do jutra... taki kwiecień-plecień :D
OdpowiedzUsuńbuziaki....Kaśka :)
Kaśko!Dawaj tu do nas,Żeglarze! Burta w burtę popływamy...albo i na jednej burcie. Wakacje idą :)
UsuńKusicielka ����
UsuńDziś On stwierdził, ze jak tylko wygramy proces (czyli odzyskamy wjazd na działkę) sprzedajemy ją, kupujemy "łajbę" i dołączmy do Waszej, czy tez podobnej żeglugi!!!
OdpowiedzUsuń...to bardzo smutne stwierdzenie ;(
To byłoby świetne rozwiązanie! Nie zapomnijcie tylko o gitarze...
UsuńCoś się ciągle nie możemy przyzwyczaić, że Was nie ma w Toruniu ...!
OdpowiedzUsuńW dodatku my rano skrobiemy szyby aut i na nowo wyciągnęłam kozaki, a Wy wino w konobie popijacie i oliwki Wam rosną.
Ech...
Buziaki
Mysza ;)
Śwetnie się czyta
OdpowiedzUsuńDziękuję, Bożenko.
UsuńDobrze, że napisałaś. Martwiłam się długim milczeniem. Cieszcie się wiatrem i wolnością. Ja jutro nasiadówka w szkole. Właściwych wiatrów!!!
OdpowiedzUsuńZapachniało morską bryzą, kwiatami pomarańczy i oczywiście kalmarami...
OdpowiedzUsuńCzytamy z zainteresowaniem, oglądamy zdjęcia, wspominamy, bo w wielu miejscach byliśmy.
Czujemy już zew morza!
Spełniajcie swe marzenia!!!
Fajnie macie... A ja z kolei walczę w pracy "z wiatrem wrednych kobit" rozkładam ciągle białe żagle kartek papierowych i ubieram się bo u nas cieplutko tylko za biurkiem - bo za oknem jakaś cholerna zima przyszła.Całujemy wyślijcie nam trochę słońca
OdpowiedzUsuńBardzo daleko jesteście, zbyt daleko niestety...
OdpowiedzUsuńWitajcie, jak najlepiej się z Wami kontaktować? Dajcie znać czy można telefoniczne, jaki numer,czy tylko e-mail. Pozdrawiam - Jacek Piech
OdpowiedzUsuńNajlepiej telefonicznie, Jacku. Nasz numer zaraz prześlę Ci mailem. Pozdrawiamy.
OdpowiedzUsuńRewelacyjny jest ten wpis
OdpowiedzUsuńNiesamowite zdjęcia, podróż musiała być naprawdę wyjątkowa.
OdpowiedzUsuń